piątek, 31 lipca 2015

Rozstania zawsze bolą.

Rozstania? Zaraz... o czym ona mówi? Nie martwcie się, nie zostawiam Was ani bloga! Nie wyobrażam sobie teraz mojego życia bez pisania tego, co leży mi na serduchu. Tak będzie i dzisiaj, bowiem nadal cierpię po wczorajszym zakończeniu pewnej historii, która towarzyszyła mi przez kilka ostatnich dni. Zaczęła się na początku lipca, jednak los jest nieprzewidywalny i dopiero niedawno pozwolił mi do niej powrócić. Ta historia to nic innego jak "Zanim się pojawiłeś".


Książka, którą warto polecić przyjaciółce. Lou i Will trafią do Waszych serc, tak jak Emma i Dex z Jednego dnia.

Jest wiele rzeczy, które wie Lou Clark. Wie, ile kroków dzieli przystanek autobusowy od jej domu. Wie, że lubi pracować w kawiarni Bułka z Masłem i że chyba nie kocha swojego chłopaka Patricka. Lou nie wie jednak, że za chwilę straci pracę, ani tego, że przy zdrowych zmysłach trzyma ją wyłącznie wiedza o tym, co się wydarzy.

Will Traynor wie, że wypadek motocyklowy odebrał mu chęć do życia. Wszystko wydaje mu się teraz błahe i pozbawione kolorów. Wie też, w jaki sposób to przerwać. Nie ma jednak pojęcia, że znajomość z Lou wywróci jego świat do góry nogami i odmieni ich oboje raz na zawsze.


Książkę kupiłam pod koniec zeszłych wakacji, Adam za tankowanie na Shellu przynosił mi codziennie stos zniżek, między innymi na zakupy w jednej z sieci sklepów internetowych. Już dawno chciałam nabyć tę pozycję, więc wykorzystałam moment i w cenie promocyjnej zaopatrzyłam się w wymarzoną książkę. Czytałam wcześniej Sparksa, potem miałam inne obowiązki i dopiero teraz, kiedy wszystko ucichło, mogłam zabrać się za Jojo Moyes. Nie żałuję ani sekundy spędzonej nad tą powieścią, mało tego - kiedy zbliżałam się do końcówki, mój dzienny "limit" czytania zmniejszał się, tak, jakby to miało uchronić mnie przed dobrnięciem do rozwiązania i tym samym umniejszyć ból związany z rozstaniem z bohaterami. Niestety, nie pomogło. Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów, bo być może niektórzy z Was mają w planach sięgnięcie po tę książkę, a ja w ten sposób mogłabym popsuć frajdę czytania. Myślę, że to, co mam do przekazania, raczej nie powinno odsłaniać zbytnio fabuły.


Lou skończyła dwadzieścia sześć lat i wciąż mieszka w tym samym mieście, z rodziną. Straciła pracę, więc udała się raczej niepewnie w poszukiwaniu nowej. Trafiła do domu Traynorów, którzy zaoferowali jej płatną opiekę nad niepełnosprawnym synem. Will żył dotychczas na pełnych obrotach, rekin biznesu korzystający z życia w stu procentach. Dla kogoś, kto chwytał codzienność pełnymi garściami, wypadek potrafi być ogromnym ciosem, barierą nie do pokonania. Nic już nie jest wówczas takie samo. Mimo mało pozytywnych początków, Lou zaczyna angażować się w relację z ciężko chorym Willem. Prócz zwykłej domowej codzienności, ciągłych przygotowań jej chłopaka do maratonu, jej czas, myśli i serce zajmuje także syn Traynorów. Jaką historię ukrywa matka Willa? Jak potoczą się losy związku Lou i Patricka? Jakie miejsce w tym wszystkim odegra Will? 

"Zanim się pojawiłeś" z pewnością nie należy do typowych romansideł. Jest to doskonała powieść z elementami psychologii, opowiadająca o sile uczuć i wyjątkowym wpływie jednej osoby na drugą. Człowiek potrafi sprawić, że szare życie innych może przepełnić się feerią barw. To działa też w obie strony. 

Jeśli nie macie pomysłu, po co teraz sięgnąć, to nie wahajcie się - ta książka jest magiczna! A może czytaliście już ją? Czekam na relacje. Uprzedzam - będziecie płakać! Póki co znikam cieszyć się weekendem, mam nadzieję, że będzie słoneczny. Szykujcie się także na małe zmiany, bowiem na blogu pojawią się kategorie. Niebawem łatwiej będziecie mogli odnaleźć to, co interesuje Was najbardziej! Pozdrawiam serdecznie! Buziaki, Karolina.
 

poniedziałek, 27 lipca 2015

Tajlandia humor Ci poprawi.

Czy Was też denerwuje pogoda szalejąca za oknem? Weekend należał do tych raczej mało ciekawych, sobotnie ulewy i niedzielny silny wiatr skutecznie blokowały kiełkujące w głowie pomysły na zorganizowanie dnia gdzieś w terenie. W efekcie spędziliśmy tych kilka dni w marketach celem uzupełnienia lodówki oraz przed telewizorem, oglądając Minionki (nieee, nie te, które teraz grają w kinach, chodzi o dwa wcześniejsze filmy ;P). Chociaż zapełniliśmy jakoś swój wolny czas, to nadal brakowało nam czegoś... Słonecznego, kolorowego? No i wydaje mi się, że chyba to odnalazłam. Co prawda chodzi o pocztówki, ale za to jakie! Samo patrzenie na nie poprawia nieco humor ;). Zapraszam na kolejny post, dziś na tapecie TAJLANDIA.

Trzy wyjątkowe pocztówki otrzymałam dwa lata temu w wakacje. Przywędrowały do mnie osobno, chociaż umawialiśmy się z nadawcą na wysłanie ich w kopercie. Nawet nie wiecie, jaką przyjemność sprawił mi tym rozdzieleniem :).


Pierwsza widokówka przedstawia Sukhothai, pradawną stolicę Tajlandii, która istniała od 1238 do 1438 roku. Teraz pozostały po niej jedynie ruiny, wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Na terenie znajdującego się tam parku archeologicznego znajdują się różne interesujące obiekty, m.in. ruiny pałacu królewskiego czy też posągi Buddy pochodzące z XIII wieku. Całość upiększa natura, wplatająca się w intrygujące zabytki. Podobno najlepiej wybrać się tam na rowerze z racji tego, iż jest to dość obszerny teren.


Kolejna pocztówka przedstawia Wyspy Phi Phi, wchodzące w skład prowincji Krabi. Jedyną zamieszkałą wyspą jest Ko Phi Phi Don, która jednocześnie jest też największa. Warto wspomnieć przy okazji o mniejszej wyspie Ko Phi Phi Lee, mogącej poszczycić się pięknymi plażami, będącymi bez dwóch zdań nie lada gratką dla turystów :).


No i czas na ostatnią pocztówkę, na której widnieje Krabi. Cóż to za miejsce? Krabi to niepozorna, rybacka miejscowość, otulona wspaniałym lasem namorzynowym. Jego roślinność stanowi źródło materiałów wykorzystywanych przed ludność, na przykład w tradycyjnej dla tego miejsca medycynie. Czas płynie tam zdecydowanie wolniej... Chyba muszę dopisać Krabi jako ważny cel na mojej liście marzeń :D.

Na koniec mała kompilacja najładniejszych znaczków, jakie znalazłam na odwrocie pocztówek. Co tu dużo mówić, byłam nimi zachwycona!!!


Tym filatelistycznym zestawieniem pożegnam się dziś z Wami. Mam nadzieję, że w ciągu kilku najbliższych dni ociepli się na zewnątrz, bo letnie sukienki czekają już na swoje pierwsze razy :). Pozdrawiam, buziaki.

piątek, 24 lipca 2015

Kryzysowy deser z kuskusem.

Każdy pewnie doświadczył chwili, w której naszła go wielka ochota na coś słodkiego, a w domowych szafkach nic takiego nie znalazł. Mówię tutaj o takim głodzie, na którego zaspokojenie nie wystarczy sama czekolada. Tak też wydarzyło się wczoraj, kiedy zapragnęłam czegoś czekoladowego, czegoś innego, a w żadnej skrytce na słodycze nie znalazłam nic takie, co by mogło moje pragnienie zaspokoić...


Wybaczcie jakość zdjęcia - zrobiłam je dosłownie na szybko, zaraz po tym, jak pomyślałam, że w sumie to mogę podzielić się tą małą kulinarną inspiracją. Nie oszukujmy się, deser wygląda średnio (kolega porównał do kaszanki :D), jednak smakiem zdecydowanie nadrabia wszystkie minusy estetyczne! 

Przygotowanie jest oczywiście banalnie proste. Kuskus zalewamy gorącą wodą, mniej więcej 1/4 kubeczka. Do gotowej kaszki wrzucamy pokrojone w kostkę jabłuszko. Dobrze, żeby było lekko kwaśne. W kąpieli wodnej rozpuszczamy pasek lub dwa gorzkiej czekolady. Zalewamy nią kuskus z jabłkiem i mieszamy. Polecam jeść na ciepło, kiedy czekolada ma jeszcze prawie płynną konsystencję. Adasiowi zrobiłam taki sam deser z mlecznymi kostkami. Różnica? Jest o wiele słodszy. Jadł go dużo później, na zimno, przez co w ustach nie rozpuszczał się tak cudownie jak wersja cieplejsza. Nie ważne jednak, jakiej czekolady użyjecie, tak czy siak deser jest moim zdaniem bardzo sycący i zaspokaja domagające się słodyczy kubki smakowe. Polecam w chwilach kryzysowych ;)! 

Buziaki, K.

środa, 22 lipca 2015

Powsin - miejsce magiczne!

Hej Robaczki! Niedawno pojechaliśmy z Adamem do Warszawki, był to raczej taki wyjazd na szybko. Nie mieliśmy wiele czasu na zwiedzanie, jednak udało nam się wygospodarować wolne popołudnie. Niedawno usłyszałam pierwszy raz o Powsinie, więc wiedziałam, gdzie tym razem w stolicy udamy się poznawać jej uroki. Oczywiście miałam ogromny dylemat, które zdjęcia Wam pokazać. Zrobiłam około 300 fotek, więc sami rozumiecie, że wybór do łatwych nie należał. Wybierałam tak długo najlepsze z najlepszych, aż w końcu już bardziej ograniczyć się nie mogłam. Więcej zdjęć znajdziecie na instagramie. Zapraszam do lektury!


Powsin to osiedle Warszawy, które znajduje się w odległości około 4 km od Wilanowa. W tej dzielnicy byłam podczas tegorocznej majówki, ale o tym przygotuję osobny post :). Na terenie Powsina znajduje się Skarpa Powsińska z Parkiem Kultury oraz Ogrodem Botanicznym, który będzie bohaterem dzisiejszego wpisu.


Polska Akademia Nauk Ogród Botaniczny - Centrum Zachowania Różnorodności Biologicznej w Powsinie... Tak, chyba tak brzmi pełna nazwa :D. Nie będę jednak dłużej rozwodzić się nad jej zapisem, chciałabym bowiem w małym skrócie przybliżyć historię tego fascynującego miejsca.


Już w roku 1928 rozpoczęto starania o utworzenie dużego, nowoczesnego ogrodu botanicznego w Warszawie. Pomysł narodził się w głowach dwóch profesorów, Bolesława Hryniewieckiego i Romana Kobendzy. Dopiero dwadzieścia lat później, po II wojnie światowej, powstał pierwszy projekt założenia takiego obiektu. Realizację pomysłu na swoje barki wzięło Polskie Towarzystwo Botaniczne. W roku 1956 pojawił się szczegółowy program ogrodu botanicznego, jednak różnie bywało z jego realizacją... 


Dopiero w roku 1974 decyzją prezydium Polskiej Akademii Nauk powołano ogród botaniczny zajmujący ok. 40 ha. Ważną datą jest dzień 12 maja 1990 roku, kiedy to otwarto bramy Ogrodu Botanicznego PAN do zwiedzania, jednak turyści oraz mieszkańcy Warszawy mogą poruszać się jedynie po udostępnionych 30 ha. Pozostałe 10 ha to nic innego jak tereny gospodarcze, gdzie osoby nieupoważnione wstępu mieć nie powinny. Na tym obszarze prowadzi się również szkółki służące do rozmnażania roślin.


Na terenie ogrodu można spotkać mnóstwo różnych roślin, które pogrupowano w kolekcje tematyczne, np. rośliny ozdobne, użytkowe czy też egzotyczne. Obecnie podaje się liczbę 12845 jako ilość grup organizmów spotykanych w ogrodzie w Powsinie.


Kolekcja roślin użytkowych obejmuje grupy roślin leczniczych, sadowniczych oraz warzyw. Na terenie kolekcji roślin leczniczych gromadzi się gatunki wykorzystywane w medycynie zarówno oficjalnej, jak i ludowej. Znajdziemy tam także okazy stosowane w aromaterapii. Podczas spaceru po ogrodzie możemy zobaczyć rośliny lecznicze znane już w czasach starożytności. Kolekcja obejmuje także takie okazy, z których otrzymuje się popularne przyprawy. 


W dość podobnych rozmiarach występuje kolekcja roślin warzywnych, prezentująca gatunki i odmiany warzyw głównie hodowane w Polsce, ale nie brakuje w niej gatunków mniej znanych i rzadko uprawianych. Każdego roku dobiera się nowe odmiany, które przyciągają uwagę chociażby pod względem dekoracyjnym. W porównaniu do dwóch wspomnianych już grup o wiele bardziej rozbudowaną kolekcją są sady.


Grupę roślin sadowniczych podzielono na trzy części. W pierwszej prezentuje się gatunki i odmiany polecane do uprawy w zwyczajnych ogródkach przydomowych czy też działkowych. Możemy tutaj spotkać drzewa owocowe, np. morele, wiśnie, śliwy oraz krzewy malin, agrestu, aronii czy też jeżyn. Drugą część kolekcji stanowią stare, nie uprawiane już odmiany jabłoni. W ogrodzie zgromadzono około 500 odmian tych drzew. Trzecia część kolekcji to dzicy przodkowie roślin sadowniczych, które jednak rodzą owoce jadalne. 


Niezwykle piękną grupą są rośliny ozdobne. Nie mogłam od nich oczu oderwać, każdy jeden kwiatek przykuwał moją uwagę na kilka dobrych minut. W tej części ogrodu można znaleźć byliny, róże oraz irysy i rośliny cebulowe.


Podczas spaceru w centrum Ogrodu Botanicznego PAN możemy natknąć się na ekspozycje, które pozwolą nam zapoznać się z licznymi odmianami lilii czy też piwonii.


Lepiej dobrze naładujcie aparaty i przygotujcie się na zatracenie się w pięknie i bogactwie kolekcji roślin ozdobnych.


Jeśli mam wymienić jedną z piękniejszych ekspozycji, to bez wahania wskażę rozarium. Biedny Adaś musiał długo czekać na ławce, zanim ja spełniłam się odrobinę skacząc z jednego miejsca w drugie z aparatem.


Zaprezentowane na 3500 metrach kwadratowych gatunki i odmiany róż ukazują ich niewątpliwą różnorodność. Posadzono kwiaty znane już od tysiąca lat, a także takie, które są nowością, gdyż w ostatnim czasie można zaobserwować ogromny postęp w hodowli tych pięknych roślin ozdobnych.


Taką chyba najbardziej różnorodną grupą są róże parkowe. Ich cenną odmianę stanowią pochodzące z lat 70tych XX w. róże angielskie o przepięknie pachnących kwiatach. Większość z okazów należących do tej kolekcji kwitnie od czerwca aż do mrozów.


Powsin... co jeszcze? No tak, rośliny egzotyczne!!! Od grudnia 2003 r. spacerowicze mogą zwiedzać szklarnie, gdzie znajdują się ekspozycje obejmujące okazy należące do kolekcji roślin tropikalnych i subtropikalnych. 


Szklarnie podzielone są na 5 części. Skąd taki podział? Rośliny znajdujące się w tych pomieszczeniach mają inne wymagania klimatyczne i siedliskowe, trudno więc byłoby zlokalizować wszystkie gatunki w jednym miejscu. 


Byłam pod ogromnym wrażeniem zwiedzając tę część ogrodu! Mogłam zobaczyć na własne oczy owoce, z których wytwarza się kawę, po którą często sięgam. Jednak arabica nie należała do najbardziej fascynujących roślin...


Padłam, kiedy ujrzałam cytrusy! Okazy należące do tej grupy budują największą kolekcję w Polsce, liczącą aż 33 gatunki plus odmiany. W szklarniach rośnie 8 odmian cytryn, które szczególnie mi się spodobały :).


Jeśli chodzi o grejpfruty, możemy potkać się z dwiema odmianami. Pierwszy raz widziałam te owoce na drzewie, a nie jak dotychczas w sklepowych skrzynkach. Na uwagę zasługują również mandarynki, które przypomniały mi o klimacie grudniowych świąt. Wśród drzew cytrusowych spotkać można oczywiście pomarańcze występujące aż w pięciu odmianach, niestety owoce były jeszcze niedojrzałe, ciemnozielone. 


Były już roślinki lecznicze, owoce prostu z sadu, lilie, róże, egzotyka... Co jeszcze może chwycić za serce? Hm... moim zdaniem małe góry! Ale jak to? Góry, w stolicy? Już tłumaczę! Na terenie Ogrodu Botanicznego PAN znajdziemy kolekcję roślin górskich flory Polski, które rosną na specjalnie ukształtowanym terenie i odmiennej glebie, tak jak ma to miejsce w Tatrach, Pieninach, Bieszczadach.


Ekspozycja nie stanowi idealnego odwzorowania krajobrazu górskiego. Jej zadaniem jest jedynie przybliżenie tego, jak kształtuje teren oraz flora, które są charakterystyczne dla gór występujących w Polsce.


Z bogactwem tych roślin można zapoznać się poprzez spacer utwardzonymi drogami znajdującymi się u podnóża gór, lub też tak jak my to zrobiliśmy - wspinając się na szczyty, które są odpowiednio oznakowane. Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć, jak ładnie radził sobie Adaś <3.


Podsumowanie? Naprawdę warto wybrać się do tego miejsca. Wstęp jest płatny - zapłaciliśmy 5 i 8 złotych z uwagi na weekend. Jeśli udacie się do Ogrodu Botanicznego PAN w tygodniu, zapłacicie złotówkę lub dwa mniej (odpowiednio 1 zł dla ulgowego i 2 zł dla normalnego biletu). My pojechaliśmy tam samochodem, ale widziałam też autobusy, także korzystając z komunikacji zbiorowej również możecie dojechać do Powsina :). 

Powsin? Polecam! Trzymajcie się, pozdrawiam serdecznie!

czwartek, 16 lipca 2015

Podziel się życiem... Oddaj krew!

Cześć Misiaczki! Nie było mnie kilka dni i jeszcze pewnie chwilę ten stan potrwa - zrobiłam sobie małe wakacje w Grudziądzu :). Oczywiście z niecierpliwością czekam na dzień, w którym nadrobię zaległości u Was na blogach! Gdyby nie pewne wydarzenie sprzed kilku dni, możliwe, iż bym się tutaj dzisiaj nie pojawiła. Pomyślałam jednak, że ta sprawa nie powinna czekać...

Działanie podjęte dla dobra drugiej osoby... Tak słowo "pomoc" tłumaczy internetowy słownik PWN. A jak to jest w życiu? Cóż, dla mnie hasło to ma o wiele szersze znaczenie. Kiedy tylko mam możliwość, chętnie wspomagam innych. Często jest tak, że mnie to praktycznie nic nie kosztuje, wystarczy trochę dobrej woli i odrobina wolnego czasu. Wierzę w karmę, to, co robimy dobrego dla innych, wcześniej czy później do nas wróci. Oczywiście nie mam tutaj na myśli nagłej wygranej w totka, ludzie zazwyczaj doszukują się w zamian wielkich rzeczy, zapominając o pozytywnych drobnostkach. 

Sposobów niesienia pomocy innym jest tak naprawdę wiele i pewnie gdybym teraz Was poprosiła o wskazanie przykładów, każdy sypnąłby jak z rękawa co najmniej kilkoma. Niektóre z nich opierałyby się na sferze koleżeńskiej, inne na finansowej, a jeszcze inne... na medycznej! Po przeczytaniu tytułu wpisu na pewno wszyscy już wiecie, do czego zmierzam. 

Dlaczego warto oddać krew? Ponieważ ratujemy zdrowie bądź też życie drugiej osoby. Ewidentnie postęp medycyny jest widoczny, jednak póki co nie udało się wytworzyć zamiennika krwi. Jedynym jej źródłem jesteśmy więc my, zdrowi ludzie!


Dlaczego nie oddajemy krwi? Ponieważ naszą wiedzę budują często zasłyszane mity. Pierwszą obawą jest strach przed zarażeniem jakąś chorobą. Totalna bzdura! Oddawanie krwi to bezpieczny proces, ponieważ w jego trakcie używa się tylko i wyłącznie sprzętu jednorazowego użytku. A właśnie, korzystając z okazji - nie bójcie się igły! Za pierwszym razem trochę byłam przerażona jej rozmiarem, jednak tak na dobrą sprawę to nic nie boli...

Kolejny mit stanowi fakt, iż wielu z nas obawia się wyczerpania organizmu. NIE NIE NIE! Wiadomo, przez chwilę możemy czuć się osłabieni, a nasza kondycja fizyczna raczej nie będzie wzorowa, jednak kto idzie na siłownię zaraz po oddaniu krwi? Już po kilku godzinach organizm wraca do normy, tak więc nie ma podstaw do większych obaw. Mogę z własnego doświadczenia powiedzieć, iż jedynie za pierwszym razem czułam się bardzo ospała i zmęczona. Trwało to bodajże dwa dni, jednak po kolejnych wizytach w centrum krwiodawstwa wystarczyło posiedzieć przepisowe 15 minut w poczekalni i wszystko było w porządku. 

Jak oddam krew raz, to będę musiał/a oddawać ją już zawsze - taaaak, też to już słyszałam. To chyba najbardziej popularny mit dotyczący krwiodawstwa. W organizmie dorosłego człowieka krąży około 5-6 litrów krwi, tak więc spokojnie można oddać jednorazowo 450 ml, ponieważ nasz czerwony płyn regeneruje się dość szybko. Organizm produkuje dokładnie tyle krwi, na ile ma zapotrzebowanie. Już następnego dnia jej objętość wraca do normy. Nie oznacza to jednak, że krew będziemy mogli oddawać co tydzień, są pewne reguły! Kobieta może zgłosić się do centrum krwiodawstwa 4 razy w roku (co 3 miesiące), natomiast mężczyzna 6 razy (co 2 miesiące).


Gdzie mogę oddać krew? W całej Polsce znajdziecie punkty, których przeznaczeniem jest obsługa krwiodawców. Warto zajrzeć na tę stronę, tam dowiecie się więcej. Poza oddziałami terenowymi, często można spotkać się ze specjalnymi busami, które od czasu do czasu przyjeżdżają w dane miejsce i organizują pobór krwi czy to na rynkach, czy to w szkołach i na uczelniach. 

Mogę oddać krew? Tak, pod warunkiem, że masz już osiągnięty próg pełnoletności. Oczywiście w kwestii wieku jest też kolejne ograniczenie - nie możesz przekroczyć 65. roku życia. Co dalej? Musisz koniecznie czuć się zdrowo, a Twoja waga powinna być wyższa niż 50 kg. Przed oddaniem krwi nie ma co się objadać, ale należy pamiętać o lekkim śniadaniu. No i pozostaje najważniejsza przesłanka - chęć pomocy!

Jak wygląda oddanie krwi? Cóż, nie bardzo mogę się wypowiadać w ogólnym stopniu, jednak opowiem jak to wygląda u mnie, czyli w Grudziądzu, gdzie zawsze odwiedzam RCKiK. Zaraz na wejściu zakładam ochraniacze na buty, a potem udaję się do rejestracji. Tam dostaję opaskę na rękę z moimi indywidualnymi danymi, a następnie wypełniam formularz dotyczący mojego stanu zdrowia, ewentualnych przebytych chorób, wizyt u dentysty czy też w studiu tatuażu. Kolejnym etapem jest wizyta w pomieszczeniu, w którym sprawdzany jest poziom hemoglobiny. Jeśli będzie zbyt niski, pomimo wielkiej chęci nie będziemy mogli podzielić się z innymi krwią. Za pierwszym razem pani pobrała ode mnie próbkę ze zgięcia łokciowego, potem było już tylko kłucie w palec, jednakże podczas ostatniej wizyty dopadło mnie duże zaskoczenie! Okazało się, że oddział zaopatrzony jest w nowy przyrząd, który bada krew bez większej ingerencji. Po prostu wkłada się palec do specjalnego urządzenia i gotowe! Bardzo mi ulżyło, bo prawdę powiedziawszy nie lubiłam nakłuwania opuszka. 

Co dalej? Gabinet lekarski. Tam lekarz wykonuje podstawowe badania typu osłuchanie czy sprawdzenie ciśnienia. Po opuszczeniu tego pomieszczenia udajemy się do łazienki, aby umyć dłonie i zgięcie łokciowe ręki, z której zamierzamy oddać krew. Teraz już tylko pozostaje udać się do sali, gdzie wypełnimy główny cel wizyty w RCKiK. Pielęgniarki przygotują naszą rękę do poboru tej cennej substancji. Dostaniemy do dłoni piłeczkę, abyśmy mogli łatwiej pompować krew. U mnie zajmuje to od czterech do sześciu minut. Po skończeniu zostaję jeszcze chwilę w sali, przyciskając przez plasterek zgięcie łokciowe. Potem już tylko należy odczekać 15 minut w poczekalni i odebrać ekwiwalent.


Co dostanę za oddanie krwi? Trochę głupie pytanie, ale w sumie dość ważne. Krwiodawca po oddaniu 450 ml cennego płynu otrzymuje 8 czekolad. Jest to podstawowa forma ekwiwalentu, reszta bowiem zależy od oddziału. Kiedyś skorzystałam z krwiobusa i tam dodatkowo wręczono mi małe herbatniczki i soczek, w Grudziądzu z kolei zawsze dostaję Grześka i buteleczkę soku marchwiowego typu Kubuś. Otrzymana porcja żywnościowa jest ekwiwalentem energetycznym, równoważnym oddanej krwi (czekolada ma za zadanie uzupełnić braki).


Po oddaniu krwi dostaje się także wpis do legitymacji Honorowego Dawcy Krwi. Tę malusieńką książeczkę otrzymałam podczas drugiej wizyty w RCKiK.


No dobra, pochwalę się! Poniedziałkowa wizyta w oddziale terenowym pozwoliła mi na oddanie krwi po raz 14ty. Niestety, ale nie zawsze udaje mi się dzielić tym cennym skarbem. Czasem po prostu nie mam wolnej chwili, a niekiedy nie pozwala mi na to zdrowie. Raz czy dwa nie mogłam oddać kwi, gdyż okazało się, że mam anemię. 

Co jeszcze muszę wiedzieć? Oddając krew dbam o własne zdrowie. Jak już wspominałam, nie ma przymusu do systematycznego poddawania się temu procesowi, jednak jeśli uda mi się regularnie odwiedzać oddział, mogę dowiedzieć się, czy ewentualnie nie dopadała mnie jakaś choroba. Krwiodawca każdorazowo ma wykonywane badania laboratoryjne, ponadto jeśli coś pójdzie nie tak, lekarz skontaktuje się choćby telefonicznie (w kwestionariuszu podajemy także swoje dane!). Osoba oddająca krew może otrzymać zwolnienie czy to z pracy, czy to ze szkoły. Oczywiście jest ono jednodniowe. No i jeszcze coś, tym razem dla rozliczających się z dochodów - w ramach propagowania polityki oddawania krwi wprowadzono ulgę podatkową dla krwiodawców. 

Jeśli macie jakieś pytania, śmiało, piszcie w komentarzach! W miarę swoich możliwości postaram się udzielić odpowiedzi :). Trzymajcie się ciepło i zapraszam do oddawania krwi! Buziaki, Karolina.

piątek, 10 lipca 2015

Spacer latem? Park Oliwski!

No dobra, ostatnio wcale tak ładnie na zewnątrz nie jest. Zimny wiatr, a do tego prawdopodobieństwo wystąpienia ulewy to raczej mało ciekawy scenariusz ewentualnego spaceru. Jednakże mamy lato i nie wierzę w to, że ciepłe dni sprzed tygodnia już nie wrócą. Oczywiście wolałabym, aby temperatura o trochę stopni opadła, bo jednak w takich warunkach prędzej się usmażymy, niż spędzimy miły czas na zewnątrz. Błękitne niebo, z niewielką dozą bielusieńkich chmur oraz rozświetlające przyrodę słońce są mile widziane, bowiem wówczas wszelkie wypady będą zawsze udane. Było tak i w moim przypadku - niedawno udałam się do Parku Oliwskiego w Gdańsku i nie żałuję ani sekundy spędzonej w tym miejscu!


Park Oliwski im. Adama Mickiewicza należy do zabytkowych obiektów znajdujących się na terenie Gdańska, a dokładniej rzecz ujmując w obrębie dzielnicy Oliwa. Zajmujący 11,3 ha park pięknie prezentuje się praktycznie o każdej porze roku, choć nie mogę wypowiedzieć się o zimie z racji tego, iż nigdy nie spacerowałam w tym miejscu w okresie śniegu i mrozu. Cóż... chyba mam nowy cel :)! Wiosną oko cieszy rozkwitająca wokół zieleń, latem spacerowicze kąpią się w soczystych kolorach pięknych kwiatów, a jesienią oddychają żółto-pomarańczowo-czerwonymi barwami. W zeszłym roku pierwszy raz wybrałam się tam w październiku i zakochałam się w tym miejscu ponownie. Wiosenne wspomnienie zostało na chwilę przyćmione jesienną odsłoną parku, jednak po mojej niedawnej wizycie odkryłam nową miłość, którą jest właśnie wersja letnia. Dlatego dziś nie oczekujcie zdjęć z innych wizyt, niż ta lipcowa!


Pierwszy park na tym terenie istniał już w XV w., a obecny zespół ogrodowo-pałacowy stworzono w pierwszej połowie XVIII w., co zawdzięcza się opatowi Jackowi Rybińskiemu. W kształtowaniu terenu i jego zagospodarowań opierano się na wzorach francuskiej sztuki ogrodowej z okresu baroku. Podobno bezpośrednim wykonawcą był Kazimierz Dębiński, któremu to przypisuje się zaprojektowanie ogrodów w warszawskim Wilanowie (byłam, widziałam, niedługo pokażę!).


Natura rozpieszcza nas już od pierwszego kroku. W parku znajdziecie kilka okazów fauny, głównie tej latającej :). Przy odrobinie szczęścia można trafić na malusieńkie kaczuszki, które w towarzystwie mamusiek dopiero co "stawiają" swoje pierwsze kroki na tym świecie.


Na powyższym zdjęciu możecie zobaczyć jedną z najlepszych części spacerowych, która jest jednocześnie moim ulubionym motywem, jaki zawsze uwieczniam na zdjęciu. Znajduje się bardzo blisko wejścia, z którego korzystamy, dlatego też za każdym razem przechadzkę rozpoczynamy od tego miejsca.


Urok parku podkreśla fakt, iż na jego terenie możemy spotkać niezwykle cenne okazy flory, które pochodzą niemal ze wszystkich kontynentów. Drzewa rosnące w tym miejscu opatrzone są w tabliczki informujące o ich nazwach, dzięki czemu możemy zapoznać się z krajem pochodzenia. W parku rosną m.in. modrzew europejski i japoński, kasztanowiec biały i jadalny, dąb czerwony i szypułkowy, magnolia oraz inne egzotyczne okazy.


Na terenie Parku Oliwskiego znajduje się także część botaniczna, palmiarnia. Jest tam siłą rzeczy bardzo gorąco i duszno, dlatego podczas ostatniej wizyty podarowałam sobie wchodzenie wgłąb tego pomieszczenia. Pozachwycałam się chwilę kaktusami i pięknymi roślinami rosnącymi wzdłuż ścieżki prowadzącej do wnętrza palmiarni.


Poza drzewami i palmiarnią niezwykle absorbujące są piękne kwiaty! Nie można się od nich oderwać - mówię to z własnej autopsji. Ostatnio spędziłam tam kilka dobrych chwil, aż w końcu rozładował się aparat :D. Gdyby nie to, Adaś musiałby dalej czekać, aż skończę swoją malusieńką sesyjkę.


Niestety, pozostałe zdjęcia z tej florystycznej kategorii zostaną póki co słodką tajemnicą, gdyż pojawią się... na pocztówkach! Więcej szczegółów podać nie mogę, to swego rodzaju niespodzianka, którą ujawnię w odpowiednim czasie :). Wróćmy jednak do parku!


Jeśli udacie się tutaj na spacer i stwierdzicie, że czas na odpoczynek - nie martwcie się! Ławeczek jest mnóstwo, czy to w cieniu, czy na słońcu, znajdziecie coś dla siebie na pewno.


Na ewentualny spoczynek można udać się również w okolicy wody. A trzeba przyznać, że takich miejsc jest kilka!


 


Gdańsk sam w sobie nie potrafi mnie rozkochać, jednak nie oznacza to, że przejdę obojętnie obok takich cudowności. Co jak co, ale stwierdzenie, że w tej części Trójmiasta nie ma ciekawych obiektów, byłoby grzechem!



Niezwykle urokliwą częścią parku jest także obszar, na którym znajduje się Pałac Opatów w Oliwie. Pod koniec II wojny światowej funkcjonował jako magazyn, jednak nie trwało to długo, gdyż w 1945 r. został podpalony przez Niemców. Dwadzieścia lat później odbudowano go, dzięki czemu dziś cieszy oko niejednego spacerowicza.

Jeśli będziecie kiedyś w Gdańsku w słoneczny dzień, to koniecznie odwiedźcie to miejsce. Gwarantuje, nie będziecie żałować! Życzę Wam udanego weekendu i lecę się pakować - jutro mam nadzieję zobaczyć Powsin i trochę Warszawki :). Buziaczki!