wtorek, 26 maja 2015

Noc Muzeów :)

Cześć! Długo zbierałam się do napisania tego wpisu, a doskwierający ostatnio brak internetu w ogóle nie pomagał mi w tej kwestii. Z czasem też nie było lepiej, gdyż ostatnio wszystko magicznie się na siebie nałożyło i w efekcie nie wiem, za co zabierać się w pierwszej kolejności... Na szczęście dziś jakimś cudem znalazłam zarówno czas, jak i resztki transferu, tak więc jestem! Przenieśmy się więc odrobinkę w czasie :).

Półtora tygodnia temu odbyła się Noc Muzeów, w której po kilku latach przerwy w końcu mogłam wziąć udział. Pierwsza taka impreza miała miejsce w Berlinie w 1997 roku, a obecnie organizuje ją aż 120 europejskich miast. Moja historia wieczornego obcowania z historią, kulturą, nauką, a także zabawą, bo tak można przecież rozpatrywać ten event, rozpoczęła się w 2008 roku w Grudziądzu. W późniejszych latach jakoś omijało mnie to wydarzenie... Tym razem jednak udało się wziąć w nim udział - odwiedziłam wraz z Adasiem trójmiejskie muzea. 

Nasza Noc Muzeów rozpoczęła się z ponad godzinnym poślizgiem. Wynikało to z faktu, iż tego dnia pracowałam w Gdyni do godziny 20tej, a muzea oferowały zainteresowanym wstęp już od godziny 19tej. Niewątpliwym plusem była jednak lokalizacja mojej pracy, bowiem wycieczkę mogliśmy rozpocząć od zwiedzenia Muzeum Marynarki Wojennej, które mieści się właśnie w Gdyni. Już od dłuższego czasu planowaliśmy wybrać się do tego miejsca, a szczególnie marzył o tym właśnie Adam. Muzeum to powstało 28 czerwca 1953 roku i od tego czasu gromadzi eksponaty związane z Marynarką Wojenną Rzeczypospolitej Polskiej. 


Oczywiście jak przystało na tego typu imprezy przybyło mnóstwo osób i czasami ciężko było dostać się do niektórych wystaw. Zainteresowani mogli obejrzeć broń, przyjrzeć się różnym mundurom oraz oporządzeniu żołnierzy. Nie brakowało także eksponatów związanych z morskim aspektem - dzieci bardzo chętnie kręciły udostępnionym drewnianym sterem, a dorośli z zaciekawieniem oglądali znajdujące się za szkłem gablot statki.


Organizatorzy imprezy zadbali o to, aby nikt nie musiał zwiedzać muzeum z pustym brzuchem! Na zewnątrz bowiem, zaraz obok ekspozycji plenerowej m.in. armat, rozdawano grochówkę. Albo wszyscy byli głodni, albo po prostu ciekawi smaku(?), gdyż do stoiska ustawiła się dość spora kolejka. Dużym zainteresowaniem cieszyły się także wojskowe i policyjne samochody, jednak w pewnym momencie było to dość uciążliwe, gdyż zafascynowane dzieciaki nie potrafiły oderwać się od zabawy syreną... Kiedy już obeszliśmy całą wystawę, udaliśmy się do kasy w celu zakupu pamiątkowych pocztówek ^^. 


Z racji dość wysokiej ceny musiałam ograniczyć się tylko do dwóch kartek, wybrałam więc najładniejsze - okręt szkolny ORP Iskra (przedstawia go powyższe zdjęcie) oraz torpedowiec ORP Ślązak (spójrzcie niżej).

  
Obsługująca nas sprzedawczyni zaoferowała przybicie pieczątek, z czego bardzo chętnie skorzystaliśmy, szczególnie Adaś, który z uśmiechem na twarzy przyozdobił rewers jednej z pocztówek :).


Nasze wrażenia? Osobiście uważam, że wizyta w tym muzeum nie należała do jakichś zapierających dech w piersiach, ale nie oznacza to, że wynudziłam się na śmierć! Wręcz przeciwnie, z ciekawością oglądałam niektóre eksponaty, a na dłużej zatrzymały mnie stare ordery i odznaki. Przypominały mi one te, które kiedyś w dzieciństwie widziałam u dziadka. Z kolei jeśli chodzi o zdanie  Adama, to trochę się rozczarował, bowiem liczył raczej na przewagę wystaw interaktywnych, aczkolwiek nie uważa, aby stracił we wspominanym muzeum swój cenny czas :).

Korzystając z faktu, iż wciąż byliśmy w Gdyni, wybraliśmy się na zakotwiczony w gdyńskim porcie ORP Błyskawica. Ten najstarszy na świecie, zachowany do dnia dzisiejszego niszczyciel, od 1 maja 1976 roku funkcjonuje jako muzeum.


Jak pewnie się domyślacie, zanim weszliśmy na pokład, musieliśmy odczekać swoje w kolejce, jak to przystało na Noc Muzeów :D. Wahałam się nawet, czy może jednak pominąć tę atrakcję i udać się do samochodu. Po chwili jednak zrezygnowałam z tego zacnego pomysłu i był to słuszny krok, albowiem nie darowałabym sobie, gdybyśmy nie zwiedzili Błyskawicy!!!


Muszę przyznać, że niszczyciel bardzo mi się spodobał. Spacer po pokładzie był przyjemnym doświadczeniem, a samo wnętrze zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Te wszystkie rury, rureczki, zawory, konstrukcje... W pewnym momencie wyobraziłam sobie, z jak ogromnym trudem muszą pracować osoby zatrudnione "pod" pokładem. Wykonywanie swoich obowiązków w pocie czoła, kiedy temperatura nie należy raczej do przyjemnych, a gorąca para bucha w twarz to z pewnością ciężki orzech do zgryzienia. Podziwiam tych, którzy decydują się na taki zawód.


Wracając z Gdyni wjechaliśmy jeszcze do Hewelianum, gdańskiego centrum nauki. Na początek udaliśmy się do namiotu-informacji aby dowiedzieć się, z jakich atrakcji możemy skorzystać. Dostaliśmy od pani mapkę, która poinstruowała nas jakie wystawy najlepiej jest obejrzeć. Ustawiliśmy się więc w gigantycznej kolejce i cierpliwie czekaliśmy na moment, kiedy to nasza grupka zostanie wpuszczona do środka. Mimo późnej godziny i ogromnego zmęczenia cierpliwie czekałam na naszą kolej. W końcu pojawił się ochroniarz i zaprosił kolejną ekipę.

Wystawa, na którą się wybraliśmy, nosiła tytuł "Dookoła Świata". Po pierwszych wrażeniach w ogóle bym nie pomyślała, że może mieć coś wspólnego z geografią, bowiem zaproszono nas na początek do pomieszczenia, gdzie mieliśmy okazję poznać tajniki związane ze zdrowiem i ciałem. Mogliśmy nauczyć się m.in. prawidłowego szczotkowania ząbków :D. Kolejne stanowisko oferowało poszerzenie naszej wiedzy na temat składników różnych warzyw czy też owoców. Wystarczyło wybrać z pojemniczka coś w stylu breloka, który wyglądem przypominał np. paprykę, a następnie przyłożyć go do skanera. Wówczas na ekranie pojawiała się informacja o wybranym przez nas produkcie.


Ta część wystawy była średnio pasjonująca, natomiast kolejne pomieszczenie oferowało mnóstwo atrakcyjnych ekspozycji, od których nie mogłam oderwać wzroku! W końcu poczułam tematykę "Dookoła Świata". Siedem kontynentów na dwóch kondygnacjach budynku... można? Można! Zwiedzający swoją podróż rozpoczynają od poznania tajemnic prosto z wnętrza ziemi. Na jednym ze stoisk mogliśmy ukształtować z piasku teren według własnego pomysłu i zaobserwować, jak zmieniają się barwy i poziomice mapy. Dokładnie tak, jakbyśmy mieli przed sobą mapę hipsometryczną.


Udało się nam zbudować wysoką górę dochodząc do koloru białego, który miał symbolizować tereny należące do tych pokrytych wiecznym śniegiem. Szczerze mówiąc było to ciekawe doświadczenie i bardzo mi się spodobało.

Kolejnym etapem naszej wycieczki okazała się Azja. W tej sferze zakochałam się od razu, była po prostu piękna pod względem wizualnym! W jednym kąciku znalazł się nawet zestaw do nauki jedzenia pałeczkami, jednak nie szło mi to za dobrze, w przeciwieństwie do Adasia, co możecie zaobserwować poniżej ;D. Niestety jest to nasze ostatnie zdjęcie z Hewelianum, sama nie wiem czemu zapomnieliśmy uwiecznić kolejne kontynenty.


Zaraz obok azjatyckiej ekspozycji można było skorzystać ze specjalnej "windy", która przenosiła nas na różne wysokości i głębokości. Wystarczyło wybrać któryś z guzików i automatycznie przenosiliśmy się np. na 100 metrów nad powierzchnią morza. Na ekranikach pojawiała się wówczas informacja, jakie zwierzęta żyją na tej wysokości. 

Kiedy już zapoznaliśmy się z Azją, w sferze Afryki czekała na nas pustynna burza. Operując specjalnym urządzeniem mogliśmy wytwarzać silny wiatr, który w tempie ekspresowym przenosił ziarnka piasku z jednego miejsca w zupełnie inne. Azja, Afryka... wszystko było interesujące, jednak kiedy dotarliśmy do Australii moje oczy zaświeciły jak pięciozłotówki :D. Do dyspozycji zwiedzających udostępniono specjalny symulator, dzięki któremu można poczuć podmuch wiatru o prędkości ponad 120 km/h. Oczywiście nie mogliśmy sobie odpuścić takiej okazji! Początkowo czuliśmy lekki wiaterek, jednak po chwili moje włosy unosiły się już wszędzie.

Po zapoznaniu się ze wspomnianymi trzema kontynentami schodziło się na niższe piętro, które przywitało nas lekkim chłodem... Mowa oczywiście o Antarktydzie, gdzie czekało na zwiedzających wielkie igloo. Uciekając od zimnych klimatów trafiliśmy na grząskie podłoże, typowe dla Ameryki Południowej. Szczerze się przyznam, że jakimś cudem umknęła mi jej północna siostra... Podróż zakończyła się w Europie, gdzie poznaje się m.in. magię lasu. Poza tymi kontynentalnymi atrakcjami znajdującymi się na dolnej kondygnacji, mogliśmy zagrać w pewną grę, której nie jestem teraz w stanie przyporządkować do konkretnej sfery, choć wydaje mi się, że mogła to być Ameryka Południowa. Kojarzycie "Memo", "Memory"? Właśnie w tym stylu stworzono wspomnianą przeze mnie zabawę, jednak polegała ona na łączeniu odgłosów zwierząt. Stanęliśmy na przeciwko siebie, mając przed sobą okrągłą planszę guzikami. Naciskaliśmy jeden, a potem drugi - jeśli nie znaleźliśmy tego samego dźwięku, kolejka przechodziła na przeciwnika. Na ekraniku obok zapisywały się punkty, oczywiście po stronie gracza, który je zdobył. Muszę przyznać, że wszystkim bardzo podobała się ta gra, bowiem stanowisko było oblegane praktycznie przez cały czas ^^. 

Z uśmiechem na twarzy i z żalem w sercu opuściliśmy wystawę, która wzbudziła w nas tyle pozytywnych emocji. Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc wybraliśmy się do pomieszczenia, gdzie odbywał się mały wykład połączony z praktyką - motywem przewodnim była ENIGMA. Chodziło oczywiście o tę popularną w Niemczech podczas wojny maszynę szyfrującą. Naszym zadaniem było zaszyfrowanie otrzymanego hasła za pomocą dwóch pierścieni, które otrzymaliśmy od prowadzącej spotkanie dziewczyny. Na jednym widniał "prawdziwy" alfabet, na drugim zaś przemieszane litery. Po utworzeniu zakodowanego hasła zamienialiśmy się swoimi pierścieniami i karteczkami z nowymi hasłami aby rozszyfrować słowo sąsiada. Niestety nie udało nam się odgadnąć, co kryło się pod tajemniczymi literami... Nawet prowadząca miała problem, gdyż zwyczajnie w świecie osoba, od której otrzymaliśmy hasło popełniła błędy w kodowaniu -.-. Po wyjściu z "enigmatycznej" salki chcieliśmy jeszcze zobaczyć pokaz dotyczący wyrobu pralin. Niestety nie miałam siły czekać kolejnych kilkunastu minut, a późna godzina przypominała mi o tym, iż rano znowu czeka mnie wczesna pobudka. Uważam, że i tak bardzo ciekawie spędziłam ten sobotni wieczór, więc bez żalu udaliśmy się w kierunku parkingu. 

A jak Wasza Noc Muzeów? Byliście w jakimś ciekawym miejscu? Mam nadzieję, że równie ciekawie spędziliście ten czas. Na mnie już pora, muszę wracać do nauki... Jutro czeka mnie egzamin, a za kilka dni masa zaliczeń. Prawdę powiedziawszy nie mam pojęcia, kiedy to wszystko przyswoić, co gorsza starałam się na bieżąco dopełniać uczelnianych zadań i obowiązków, a i tak jest ciężko :D! Przepraszam więc za wszelakie nieobecności zarówno tutaj, jak i u Was na blogach, ale obiecuję - jak tylko znajdę wolną chwilę, na pewno nadrobię zaległości!

Trzymajcie się ciepło, pozdrawiam, Karolina :).

wtorek, 19 maja 2015

Krótki spacer po Ostródzie.

Witajcie Kochani! Jak Wasze samopoczucie? Przyznam, że u mnie odrobinkę brakuje fajerwerków :P. Mimo, iż weekend zaliczam do udanych, to jednak był dość wyczerpujący. Do dziś udziela mi się zmęczenie, dlatego aby trochę poprawić samopoczucie chciałabym powrócić do jednej z pierwszych wiosennych wycieczek, jakie zaliczyłam w tym roku :). Zapraszam więc na krótki post.

Jak wiecie, niedawno wybrałam się do Olsztyna, o czym mogliście i nadal możecie przeczytać tu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy na parę chwil o Ostródę, gdyż i tak jadąc do Trójmiasta przejeżdżaliśmy przez to położone nad Jeziorem Drwęckim miasto, które powstało w XIII wieku. 


Jakiś czas temu otrzymałam od Agaty powyższą pocztówkę, na podstawie której pomyślałam - "ciekawe miejsce". Oczywiście się nie pomyliłam! Już kiedy przejeżdżaliśmy przez miasto w poszukiwaniu parkingu krzyczałam pełna fascynacji "tu pójdziemy, tu, tu!" wskazując palcem na bulwar znajdujący się przy jeziorku. 


Świetna pogoda towarzyszyła nam przez całą wycieczkę, zarówno w Olsztynie, jak i w Ostródzie, co tylko potęgowało mój zachwyt podczas spaceru. Byłam niezwykle zaskoczona, że może być tam aż tak ładnie. Niestety zdjęcia nie oddają w pełni uroku tego miejsca.


Bardzo, ale to bardzo spodobało mi się molo. Chciałabym móc przychodzić tutaj wieczorami, kiedy zapada zmrok, i zatopić się w niezwykłym klimacie bijącym od jeziora, zieleni znajdującej się w pobliżu, no i oczywiście ciepłego światła lamp! Odpoczynek jak się marzy.


Powyższe zdjęcie zapewne kilka osób kojarzy z mojego instagrama. Wykonałam je po wejściu do drewnianej altanki znajdującej się na molo. Jak tu się nie zakochać ;)?


Podczas spaceru zauważyliśmy sporo drewnianych figurek. Znajdowały się praktycznie na każdym kroku, ale najbardziej spodobała mi się ławeczka z nazwą miasta...


... oraz piesek znajdujący się na terenie pobliskiego placu zabaw :D.


Powyższe zdjęcie zawdzięczam Adasiowi, bo gdyby nie on w życiu bym nie zauważyła tej figurki :D. Pokręciliśmy się jeszcze w okolicach bulwaru odkrywając inne ciekawe obiekty, m.in. amfiteatr czy też ciekawie ulokowaną restauracyjkę.


Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy może nie wstąpić do niej na obiad, jednak ostatecznie wybraliśmy powrót do samochodu. 

Ostróda to nie tylko tereny nadjeziorne, to także miasto, w którym znajdziemy ciekawe zamki czy kościoły, jednak z racji w miarę ograniczonego czasu i perspektywy długiej drogi przed nami zdecydowaliśmy, że jeszcze kiedyś odwiedzimy to miejsce, aby nadrobić to, czego nie zobaczyliśmy. Jeśli mieszkacie w pobliżu i nie macie pomysłu na słoneczne weekendowe popołudnie, to polecam Wam bulwar w Ostródzie :)!

Po tej krótkiej relacji czas na pożegnanie. Życzę Wam miłego dnia, pełnego ciepłych promyków słońca :). Do zobaczenia za kilka dni!

piątek, 15 maja 2015

Piątek od kuchni.

Witam Wszystkich serdecznie :)! Dziś postanowiłam uraczyć Was kulinarnym postem, nie będzie tym razem ani słowa o podróżach czy też pocztówkach. Nie martwcie się, do wyjazdów powrócę w przyszłym tygodniu, gdyż w weekend czeka mnie praca związana z projektem CIVITAS DYN@MO, a po nim masa uczelnianych obowiązków. Gorący okres zaliczeń i egzaminów zbliża się wielkimi krokami, dlatego każdą dodatkową wolną chwilę spędzam na przyjemnościach, między innymi w kuchni. MasterChef'em z pewnością nie jestem, ale lubię czasami dogodzić kubkom smakowym - nie tylko moim! Chociaż dzisiejsze śniadanie zrobiłam typowo pod siebie, to jednak przyrządzając obiad nie myślałam egoistycznie tylko o swoim podniebieniu.  

Jak już wiecie, kocham owsiankę, otręby i inne tego typu wynalazki. Adam niestety stroni od "paszy dla kur" i kompletnie nie mam pomysłu jak go przekonać, aby chociaż w niewielkiej ilości jej spróbował... Owies i naturalnie jego przetwory posiadają właściwości prozdrowotne, które pokrywają zapotrzebowanie na składniki odżywcze naszych organizmów. Owsianka bogata jest nie tylko w białko, ale także w aminokwasy. Dostarcza nam wiele witamin, które są odpowiedzialne za pamięć i koncentrację (B6), stan skóry, włosów i paznokci (B1). Owsianka jest idealna dla osób skłonnych do popadania w anemię (czyli coś idealnego dla mnie), albowiem zapobiega jej występowaniu. Owies to również źródło magnezu, żelaza, błonnika oraz substancji antydepresyjnych.


Warto w miarę możliwości codziennie sięgać po owsiankę, gdyż posiada wiele zalet:
  • zapewnia większą sprawność fizyczną i wytrzymałość (cenią ją sobie np. kolarze),
  • łagodzi podrażnienia i dba o nawilżenie skóry (posiada właściwości odmładzające),
  • chroni przed nowotworami, miażdżycą, zakrzepami (zapytajcie lekarza :)),
  • ma niewiele kalorii, za to likwiduje uczucie głodu (FAKT!).
OWSIANKA TO TRZECI NAJZDROWSZY POKARM NA ŚWIECIE! Mam nadzieję, że tym małym wykładem przekonałam chociaż w minimalnym stopniu tych, którzy wcześniej raczej od niej stronili. Tym bardziej, że można ją naprawdę smacznie podać. 

Jak zrobiłam tę, którą dzisiaj zjadłam z apetytem na śniadanie? Nic prostszego - do garnuszka wsypałam szklankę płatków górskich, a następnie dolałam wody. Myślę, że na taką ilość płatków spokojnie wystarczy od 150 do 200 ml. Tak przygotowaną mieszankę gotowałam przez 5 minut, a następnie odlałam powstały płyn przez sitko. Potem tylko należy przełożyć owsiankę do miseczki, a reszta zależy już wyłącznie od Was. Ja postawiłam dziś na gęsty jogurt grecki (dodałam 2 łyżki), cukier trzcinowy (łyżeczka) oraz owoce (maliny, borówki amerykańskie). Efekt możecie zobaczyć na powyższym zdjęciu. W głowie mam już kilka innych pomysłów na owsiankę, ale wszystko w swoim czasie!

Śniadanie śniadaniem, a co z obiadem? Eksperymentalnie postanowiłam przygotować coś nowego, oczywiście łatwego :D. Warzywka zapieczone z kurczakiem, a do tego frytki z piekarnika - brzmi banalnie. Fakt, prościzna, ale jaka pyszna! Jako, że ostatnio cięliśmy koszty, przygotowałam wspomniane danie na niewielkiej ilości składników - pomidory, bakłażan, trochę mrożonej mieszanki chińskiej (akurat została resztka w zamrażarce, dlaczego więc by jej nie wykorzystać?) oraz oczywiście pierś z kurczaka i przyprawy. 


Zabieramy się do roboty moi mili! Kurczaczka kroimy wedle życzenia, posypujemy przyprawą curry i lekko zarumieniamy na lekko maźniętej olejem patelni. Te długie zielone plastry to nic innego jak bakłażan, który posypałam przyprawą do warzyw na grilla z Prymatu. Pewnie zauważyliście też pomidora - wkroiłam 1,5 szt. usuwając w miarę możliwości tę wodnistą część oraz oczywiście skórkę, choć to nie jest obowiązkowe. Marchewka pochodzi z rozmrożonej mieszanki chińskiej. Do naczynia żaroodpornego wrzucamy trochę plasterków bakłażana, kawałki pomidora, mięsko i mieszankę chińską i tak na zmianę. Potem wystarczy tylko wrzucić całość do piekarnika na 20 minut, nastawiając go na temperaturę 180-200 stopni. Niestety nie posiadam zdjęcia "po", ale uwierzcie - smakowało i mi, i Adamowi ;).

Na mnie pora, jeśli zdecydujecie się zrobić coś z moich przepisów, to życzę Wam smacznego :)! Trzymajcie się i do usłyszenia po weekendzie! K.

środa, 13 maja 2015

Wiosenne wojaże!

Witajcie Kochani! Jak wiecie niedawno zabrałam się za segregowanie swoich pocztówek. Wśród nich były kartki pochodzące z Olsztyna. Idealnie się składa, bo ostatnio wraz z ukochanym wybraliśmy się na małą spontaniczną wycieczkę, której celem była stolica województwa warmińsko-mazurskiego.


Olsztyn odwiedziłam kilka lat temu, kiedy wybrałam się z kumpelą na małą wycieczkę. Wówczas chodziłyśmy jak biedne, zagubione turystki i poznawałyśmy uroki obcego dla nas miasta. Muszę przyznać, że poradziłyśmy sobie całkiem nieźle, bo zobaczyłyśmy wiele ciekawych miejsc i obiektów, a ja wróciłam z pokaźną ilością zdjęć na karcie mojego aparatu.

 
Olsztyn oczarował mnie pod każdym względem, można śmiało powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia! Choć tak naprawdę poznałam tylko jakąś część tego miasta, to mimo wszystko uwielbiam wybrać się od czasu do czasu na wycieczkę, której celem jest właśnie ten zakątek Polski.


Tak, to ja :D. Pamiątkę w postaci powyższego zdjęcia zawdzięczam Agacie, z którą spędziłam swój pierwszy raz w Olsztynie. Za moją jakże skromną osobą widnieje Ratusz, który jest siedzibą władz miasta od 1915 roku. Od niego zaczęłyśmy zwiedzanie stolicy Warmii i Mazur.


Do roku 1806 w tym miejscu znajdował się Kościół Świętego Krzyża, gdyż wówczas został on rozebrany i w latach 1912-1915 wzniesiono ten piękny budynek, jaki widnieje na powyższej pocztówce, która swoją drogą jest prezentem od Kasi z okazji moich urodzin :). Ciekawostką może być fakt, iż od połowy 2009 roku każdego dnia w południe odgrywany jest z wieży hejnał miasta. 


Za każdym razem, kiedy odwiedzam Olsztyn, okolice Ratusza wyglądają zupełnie inaczej. Rok po mojej pierwszej wizycie wybrałam się tym razem z mamą na małą wakacyjną wycieczkę. Pod siedzibą władz miasta rozstawiona była szachownica, a na niej toczyła się partia chłopków. Właśnie tak nazwałyśmy te postacie z Agatą.


W tym roku okazało się, że część Olsztyna jest rozkopana - remont odbywał się również na ulicy sąsiadującej z Ratuszem. Nie było już chłopków rozgrywających partię szachów, ani też zieleni na drzewach, ale nadal było pięknie!

Wybraliśmy się wraz z Adasiem trasą, która zaprowadziła nas do ciekawego cmentarza. Początkowo nie wiedzieliśmy, gdzie trafiliśmy. Miejsce wyglądało na zapuszczone, co poniekąd mnie zafascynowało, a ostatnie groby, których zresztą było niewiele, nosiły datę około 1958 roku. Po chwili jednak wszystko się wyjaśniło.



Był to Cmentarz Świętego Jakuba, bez prawa ponownych pochówków, stąd też niewielka ilość nagrobków na jego terenie. Został on wpisany do rejestru zabytków, jednak nie przeszkadzało to niektórym grupkom na spożywanie alkoholu między grobami.

Kolejnym punktem naszej wycieczki okazała się (tak, szliśmy trochę bez konkretnego celu, planu, po prostu przed siebie) Fontanna Ptaki, którą nazywa się również Symfonią Ptaków. 

  

Powstała ona w 1968 roku, a całkiem niedawno, bo w 2012 przeszła remont. Znajduje się w Parku Podzamcze, który oczarował moje serducho. 


Sami zobaczcie, jak tu pięknie! W parku znajduje się również mostek, który (jak zdradził mi niegdyś współlokator) nocą jest podświetlony. Chciałabym zobaczyć to na żywo, bo przecież uwielbiam takie klimaty! W pobliżu znajdują się także wiadukty kolejowe z XIX wieku, a przechodząc na drugą stronę ulicy można trafić do Kościoła garnizonowego Matki Boskiej Królowej Polski.


Jest to jedna ze świątyń, jakie można odnaleźć w obrębie olsztyńskiego Starego Miasta. Została ona wzniesiona w latach 1913-1914. Po chwili podziwu udaliśmy się dalej, trafiając całkiem przypadkowo na obwieszony kłódkami most zakochanych :).


Przyznam się bez bicia, że nie miałam pojęcia odnośnie budynku, jaki możecie zobaczyć na zdjęciu. Dopiero powrót do domu i pocztówkowe porządki uświadomiły mi, iż jest to fragment Zamku Kapituły Warmińskiej.


Obecnie we wnętrzu tej budowli mieści się Muzeum Warmii i Mazur. W pobliżu zamku znajduje się Amfiteatr im. Czesława Niemena, który sfotografowałam podczas pierwszej wizyty w Olsztynie.

 
Jednak to nie jedyna atrakcja turystyczna, jaką oferuje teren obok zamku. Wszystkim dobrze znany astronom, Mikołaj Kopernik, mieszkał niegdyś w północno-wschodnim skrzydle tego zacnego budynku, gdzie napisał m.in. pierwszą rozprawę o monecie. Dlatego też w pobliżu zamku znajduje się jego pomnik, zwany również Ławeczką Kopernika.


Ilekroć jestem w tym miejscu, zawsze znajdzie się ktoś, kto robi pamiątkowe zdjęcie swojej osoby obok tego zacnego uczonego. Nie byłabym sobą, gdybym odmówiła sobie takiej przyjemności!


Pamiętam, że podczas mojej drugiej wyprawy miałyśmy z mamą spory ubaw, albowiem żadne zdjęcie nie chciało dobrze wyjść :D. A to Kopernik ucięty, a to ja źle wyszłam. Na szczęście fotka, którą zrobiłam samemu obiektowi wyszła kapitalnie...

 
... nieprawdaż :D? Kontynuując podróż po Olsztynie, warto zwrócić uwagę na budynek, który znajduje się za bohaterem powyższej fotografii. 


Kościół ewangelicko-augsburski, bo o nim mowa, to kolejna świątynia mieszcząca się w obrębie Starego Miasta. Posiada jedną wieżę mierzącą 43 metry, na której znajduje się zegar.

Poruszając temat kościołów Starego Miasta warto zwrócić uwagę na wątek dotyczący bazyliki konkatedralnej św. Jakuba Apostoła.


Świątynia ta została zbudowana w II połowie XIV wieku, a jej wnętrze niestety przeszło wiele ciężkich chwil, albowiem podczas wojen napoleońskich Francuzi zamknęli w niej rosyjskich jeńców. Ci z kolei, broniąc się przed mrozem, postanowili zorganizować sobie ognisko... wykorzystując wszystko, co znaleźli wewnątrz budynku. Jak się domyślacie, udało się zachować niewiele ruchomych zabytków.


Interesującym i ciekawym faktem może być to, iż latem odbywają się w tej bazylice Olsztyńskie Koncerty Organowe.

Końcowym celem, tym razem zaplanowanym (!), było planetarium. W drodze z Trójmiasta pomyśleliśmy, iż warto skorzystać z okazji i udać się na jakiś ciekawy seans. Aby tam dotrzeć, musieliśmy przejść przez starówkę...


... obserwując różne ciekawe obiekty...


 ... przykuwające głównie uwagę...



... moją i mojego aparatu :D. No ale w końcu dotarliśmy do drugiego, największego planetarium znajdującego się w naszym kraju. Zostało ono otwarte w pięćsetną rocznicę urodzin Mikołaja Kopernika, czyli 19 lutego 1973 roku.



Szczerze? Sam budynek nie zrobił na mnie jakiegoś większego wrażenia... Po przejściu przez drzwi wejściowe udaliśmy się na piętro, gdzie znajdowała się sala projekcyjna. Pytanie tylko - gdzie nabyć bilety? Pani na górze wyjaśniła nam, iż kasa znajduje się zaraz przy wejściu w rogu... Dobre określenie, "w rogu". Ledwo ją zauważyliśmy! Poprosiliśmy w końcu bilety na seans "Podróż do miliarda słońc", który trwał niecałą godzinkę. 

"Współczesne satelity potrafią mierzyć odległości do gwiazd z niespotykaną wcześniej dokładnością. Jeden z nich, Sonda kosmiczna Gaia, której misja rozpoczęła się pod koniec 2013 roku sporządza dokładną trójwymiarową mapę naszej Galaktyki - Drogi Mlecznej. Dzięki temu coraz lepiej rozumiemy jej strukturę i historię powstania. Uczonym udało się rozwikłać jeszcze nurtująca ich od wieków tajemnicę. Pokaz Podróż do miliarda Słońc (Journey to a Billion Suns) w atrakcyjny sposób przedstawia historię badań naszego zakątka Wszechświata. Program powstał we współpracy europejskich planetariów z Europejską Agencją Kosmiczną (ESA)" - źródło.

Kiedy wyświetlono ostatnie sceny i zorientowałam się, że to koniec, pomyślałam - "Już? Ja chcę więcej!". Seans wciągnął mnie calusieńką i absolutnie w stu procentach przykuł moją uwagę. Informacje przekazano w interesujący sposób, z punktu widzenia pewnego uczonego, który rozmawiał ze swoim przyjacielem o gwiazdach. Wciąż mam przed oczami niektóre momenty, jakie zaparły dech w moich piersiach. Dowiedziałam się wiele ciekawych rzeczy na temat drogi mlecznej. Chodzi mianowicie o jeden z mitów, którego wcześniej nie znałam...

Zeus i królowa Alkmena poczęli syna - Heraklesa. Ojciec chciał, aby chłopiec był nieśmiertelny, wykradł go więc w nocy do nieba i położył przy śpiącej tam Herze. Nieświadome niczego dziecko miało ssać mleko bogini aby uzyskać te niezwykłe moce - tak też się stało. Hera oczywiście obudziła się i rozgniewana odsunęła chłopca od piersi, powodując tym samym upadek na niebo kilku kropel mleka. To właśnie z nich powstała Droga Mleczna.

Poza opowieściami dotyczącymi dawnych wierzeń, poznałam kilka informacji na temat sondy kosmicznej Gaia. Nie przypuszczałam nawet z jak ogromną starannością została wykonana ta bezzałogowa sonda kosmiczna, mająca na celu wykonanie precyzyjnych pomiarów w kosmosie. Jej budowa budzi we mnie ogromne emocje - tyle elementów, części, które starannie połączono według skomplikowanych założeń i obliczeń... Oczywiście wygląda to tak z mojego punktu widzenia! Coś niesamowitego... Podsumowując wizytę w planetarium - warto wydać tych kilka złotych i zobaczyć coś, czego nigdzie indziej nie będzie okazji poznać, a co dostarczy tyle przyjemności i wiedzy.



To byłoby na tyle w związku z moją opowieścią na temat Olsztyna. Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was treścią i ilością zdjęć, ale nie mogłam się powstrzymać i musiałam się tym wszystkim z Wami podzielić! A, jeszcze jedno! Jeśli wybierzecie się kiedyś do stolicy Warmii i Mazur samochodem, nie parkujcie w Alfie, gdyż za taką przyjemność centrum handlowe liczy sobie kilka złotych ;). Całkiem niedaleko znajdziecie spokojnie miejsce w bocznych uliczkach, nie płacąc ani grosza, a zaoszczędzone pieniążki można przeznaczyć na przykład na zakup pocztówek :D. Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrej nocki ;).

piątek, 8 maja 2015

Coś na dobry początek dnia :)

Witajcie moi mili! Nareszcie mogę tutaj zajrzeć i naskrobać kilka słów, a na niektóre z nich na pewno czekacie niecierpliwie - tak tak, mowa o wynikach konkursu. Ale od początku! 

Ostatnio trochę podróżowałam i nie mogę się doczekać, kiedy Wam o tych wszystkich wycieczkach opowiem. Już na dniach pojawi się post na temat Olsztyna, mam zamiar również przedstawić urlop majówkowy w Warszawie - mam nadzieję, że Was zachęciłam do śledzenia losów bloga, tym bardziej, że nie zabraknie kolorowych zdjęć oraz pocztówek :). Niestety ten w miarę aktywny odpoczynek wcale nie przyniósł mi ogromnych pokładów energii, bo już w środę wyczerpała mi się wewnętrzna bateria :P. Powoli regeneruję swoje siły, między innymi zdrowym i smacznym śniadankiem.


Nie podlega wątpliwości, że w miseczce po lewej stronie znajduje się kiwi :D. Natomiast nie chwaliłam się chyba jeszcze tym, iż ubóstwiam ten owoc, zresztą jak wszystkie inne... Tak, jestem owocożerna! Na talerzyku obok leżą zaś jeszcze cieplutkie naleśniki z otrębami. Swego czasu wymieszałam gryczane z owsianymi w słoiku - czasami, kiedy kończy mi się np. kawa, odświeżam szklane opakowanie, w którym ją przechowywałam i przeznaczam do zupełnie innych produktów. Przygotowując śniadanie pomyślałam sobie, że może bym coś urozmaiciła... I tak właśnie do ciasta naleśnikowego dosypałam sporo otrębów. Powstała jedna wielka papka, którą kładąc na patelnię musiałam wygładzić, aby nie usmażyła mi się zbita kula :P. Taki placuszek wychodzi nieco grubszy, a moim zdaniem nawet i smaczniejszy. Powyższe zdjęcie to tylko propozycja podania, śmiało można łączyć naleśniki nawet z kremem czekoladowym, wszystko zależy od oczekiwanych smaków i gustu jedzącego :).

Niezły początek dnia to nie tylko smaczne śniadanie - to także dobre wieści, szczególnie dla uczestników biorących udział w zorganizowanym niedawno przeze mnie KONKURSIE. Przyznam Wam szczerze, że razem z Adamem mieliśmy trudny wybór. Z mojego punktu widzenia zorganizowanie takiego evenciku i wyłonienie zwycięzcy wyglądało na prościznę. Jednak kiedy czytałam kolejne zgłoszenia zdawałam sobie sprawę, że to nie będzie takie proste i łatwe. Każdy z Was opisał z sercem swoje wspomnienia, tworząc specyficzną aurę... Na szczęście w końcowym werdykcie byliśmy dość zgodni! Jedna z osób wyróżniła się na tle pozostałych, oczarowując nas calusieńkich ^^. Czytając jej komentarz mieliśmy wrażenie, jakbyśmy sami brali udział w naszkicowanych słowami wydarzeniach. Widziałam te wszystkie obrazy w swojej głowie, przechadzałam się we wspomnianych miejscach, ba, czułam nawet zapach przekąsek, o których była przez chwilę mowa... Chciałabym serdecznie pogratulować RZABIE! Zgłoś się do mnie na facebooku, musimy się dogadać co do adresu, na który mogę wysłać upominek :). Ale uwaga uwaga! Jak już wspominałam, wybór nie był łatwy (z racji Waszych ciekawych opowieści), dlatego postanowiłam nagrodzić pocztówką jedną wylosowaną przypadkowo osobę. Szczęśliwy traf padł na SAWATKĘ :). Serdecznie Wam gratuluję!

Czas już na mnie, życzę Wam wszystkim udanego weekendu! Do usłyszenia :).