wtorek, 30 czerwca 2015

Słodki smak wakacji.

Witajcie! Wczorajszy poniedziałek rozpoczął mój pierwszy tydzień letnich ferii. Ostatni egzamin mam już za sobą i czekam jeszcze tylko na dwa wyniki, ale cokolwiek by się nie stało, to i tak wszelkie poprawki dopiero we wrześniu :). Chociaż z uczelnią pożegnałam się już w czwartek, to tak naprawdę wczoraj zaczęłam odczuwać wakacyjny klimat. Krótki spacer do sklepu uświadomił mi, że tym razem nie muszę się spieszyć, bo żadne uczelniane obowiązki mnie nie gonią. Mogę na spokojnie przejść się tu i tam bez obaw, że tych kilka cennych minut mogłabym przeznaczyć na naukę do egzaminu. Niestety nad głową pojawia się inna ciemna chmura - kilka domowych obowiązków wciąż zaprząta mi myśli. Ale co tam, bez pośpiechu! Lepiej wrzucić coś na ząb... coś pysznego!

Miał być pocztówkowy post, ale nie mogę dłużej zwlekać z podzieleniem się z Wami przepisem na deser bogów, który rozpoczął moje wakacje. Uprzedzam, ewentualny trening po jego spożyciu musi być nieco dłuższy, gdyż duża szklanka słodkości to prawdziwa bomba kaloryczna!


Wygląda apetycznie, prawda? Mówię Wam - raj dla podniebienia! Dużą ilość słodyczy usprawiedliwiam obecnością zdrowych i bogatych w witaminy owoców. Aby przygotować deser dla dwóch osób potrzebujecie:

  • pół opakowania ciastek owsianych (np. Bonitki z Biedronki),
  • garść borówek i truskawek,
  • banana i nektarynkę,
  • czekoladę - 70 g mlecznej i 30 g gorzkiej,
  • Śnieżkę (a do niej zimne mleko),
  • lody śmietankowe (np. Symfonia, również z Biedronki :D),
  • opcjonalnie jogurt grecki.
Na początek polecam rozpuścić czekoladę w kąpieli wodnej. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że podczas tej czynności dobrze jest ułożyć garnuszki tak, aby ten z czekoladą nie był zanurzony w wodzie, a jedynie się nad nią znajdował.


Połamaną czekoladę wrzucamy do naczynia i mieszamy co jakiś czas. Jeśli nie lubicie gorzkiej, możecie spokojnie użyć tylko mlecznej. Osobiście wolę pozostać przy zaprezentowanej przeze mnie wersji, gdyż i tak deser będzie dość słodki, a obecność jaśniejszej tabliczki spotęguje to odczucie. Oczywiście jest to moje subiektywne zdanie, gdyż Adam preferowałby z kolei tylko mleczną.

Kiedy nasza czekolada będzie się roztapiać, możemy zająć się owocami. Pamiętajcie, aby je dobrze umyć. Nektarynkę kroimy w paseczki, banana w talarki, a truskawki po prostu na mniejsze części. 


Teraz czas na owsianą kruszonkę. Wrzucamy ciasteczka do rozdrabniacza i siekamy na kawałeczki.


Kiedy nasza czekolada już się rozpuści, zdejmujemy garnuszek z kuchenki i odstawiamy na boku, aby lekko ostygła. Pamiętajmy oczywiście o mieszaniu co jakiś czas, nie chcemy przecież jednej wielkiej zlepki :)! Płynna masa posłuży nam do przygotowania musu. No właśnie, jak go zrobić? Podczas schładzania rozpuszczonej czekolady ubijamy Śnieżkę. No i tutaj mam drobną uwagę. Nie polecam stosować się w 100 % do instrukcji zawartych na opakowaniu tego typu produktów (dotyczy to również kisielu czy też budyniu). Chodzi mianowicie o ilość płynów, jakie dodajemy do sproszkowanej substancji, gdyż w efekcie możemy otrzymać rozwodnioną papkę. Pamiętajmy - lepiej nalać trochę mniej mleka/wody!


Z ubitej śnieżki odkładamy dwie-trzy łyżki do dekoracji górnej części naszego deseru, a resztę wrzucamy do garnuszka z chłodniejszą już czekoladą. Po dokładnym wymieszaniu powstanie nasz bardzo kaloryczny mus. Teraz możemy zabrać się do wypełnienia szklanek (u mnie te z IKEI).
  1. Na dnie ląduje czubata łyżka rozdrobnionych ciasteczek.
  2. Do akcji wchodzą plasterki bananów.
  3. Trzecia warstwa to łyżka bądź też dwie lodów śmietankowych.
  4. Czas na czerwień - wrzucamy nasze truskawki.
  5. Teraz będzie bardzo słodko - nakładamy mus! Dla mnie w zupełności wystarczy jedna łyżka, ale łasuchy mogą pozwolić sobie na więcej (np. Adaś :D).
  6. Odrobinka lodów ląduje na naszej puszystej czekoladzie. Myślę, że płaska łyżka będzie optymalna.
  7. Reszta ciasteczek ląduje jako posypka na dotychczasowych warstwach.
  8. No i góra! Wykorzystujemy odłożoną po ubiciu czystą, białą Śnieżkę. Tutaj trochę drogi się rozchodzą, bo chcąc ograniczyć ilość słodyczy, do ozdobienia szczytu mojego deseru użyłam jogurt grecki. 
  9. Posypujemy borówkami i wkładamy w białą górkę paseczki nektarynki.
  10. Tadaaaaa! Smacznego :).

Uprzedzam lojalnie - deser jest naprawdę bardzo słodki, ale człowiek i jego kubki smakowe czasami potrzebują takiego szaleństwa. Obiecuję już nie robić Wam smaku na takie pyszności i za kilka dni powracam z pocztówkowym tematem na bloga! Teraz czas na przygotowania - Adaś ma dziś urodziny, więc sami rozumiecie ;)! Buziaki, K.

piątek, 26 czerwca 2015

Tosty? Love it!

Witajcie Misiaczki! Dziś przyszedł czas na kolejny kulinarny post. Ostatnio nie miałam pomysłu na śniadanie i przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, co przygotować. Po kilku minutach przypomniałam sobie o czymś, co tak naprawdę jest banalne w wykonaniu, a chociaż nie należy do wykwintnych dań, to smakowo doprowadza mnie do rozkoszy... Tak, mam na myśli tosty!

Domyślam się, że zapewne ile jest osób na kuli ziemskiej, tyle istnieje możliwości przygotowania opiekanych kanapek. Niektórzy robią je w sandwichu, inni w piekarniku. Na moim talerzu od niedawna królują tosty przygotowane według drugiego sposobu. Jeśli chodzi o typ pieczywa, to z reguły sięgam po pełnoziarniste z mąki graham, które jest dostępne w sieci sklepów Biedronka (mam najbliżej :D).



Śniadanie z powyższego zdjęcia doprowadziło mnie do obłędu. Smakowało po prostu wybornie, a to wszystko dzięki połączeniu moich ulubionych składników... Chcecie przepis? Proszę bardzo! Potrzebujecie jajko, fetę, szpinak, no i oczywiście chleb tostowy. Naszą rozdrobnioną, mrożoną trawkę wrzucamy na patelnię i od czasu do czasu mieszamy, żeby się nie przypaliła. Kiedy zielona papka będzie już miękka, możemy przełożyć do jakiejś miseczki i wymieszać z serem feta. Osobiście preferuję żółtą FAVITĘ, ale tak na dobrą sprawę nie ma znaczenia, jaką markę wybierzecie. Otrzymaną mieszankę nakładamy na chleb, a następnie wrzucamy do piekarnika. Kiedy nasze tosty będą dochodzić, my w między czasie możemy usmażyć na niewielkiej ilości oleju jajko sadzone. Po chwili wyjmujemy kanapeczki na talerz, a obok nich kładziemy jajko.


Moją drugą propozycją na smaczne tosty będzie przygotowanie ich według wersji hawajskiej. Na kromce chleba powinny się znaleźć: szynka, następnie ser, a na koniec ananas. Owoc w okrągłych plastrach prezentuje się lepiej, ale niestety w domu miałam tylko puszkę z pokrojonymi już kawałeczkami. Tak samo, jak w poprzednim przypadku, przygotowane kanapki zapiekamy kilka minut w piekarniku. Osobiście preferuję serwowanie ich bez ketchupu, aczkolwiek znam zwolenników takiego podania.


Ostatnim już, trzecim wariantem na urozmaicenie śniadania bądź też kolacji, będą tosty z camembertem z ziołami i pomidorem. Jeśli wolicie inny smak sera, a takich jest na rynku sporo, to nie ma najmniejszego problemu, chodzi przecież o dogodzenie waszym kubkom smakowym. Jeśli chodzi o zapieczenie kanapek, to postępujemy dokładnie tak samo, jak w poprzednich przypadkach.

Mam nadzieję, że któryś z przepisów przypadł Wam do gustu i sprawdziliście/sprawdzicie go na własnej skórze :). Jeśli nudzą Was standardowe sandwiche, to macie idealną okazję, aby wprowadzić do jadłospisu nutkę urozmaicenia. Ach, zapomniałabym o czymś do picia! Tak naprawdę nie ma znaczenia, jaki płyn będzie towarzyszyć tościkom, ale skorzystam z okazji, aby pochwalić się pyszną herbatą, jaką ostatnio nabyłam w hipermarkecie.



Zielona herbata liściasta marki Lipton to od niedawna stały towarzysz moich posiłków. Wybrałam tę o smaku cytrusów, gdyż lubię takie orzeźwiające smaki. Herbata kosztuje około 15 zł za 150 g (w Kauflandzie kupiłam ją za 14 zł, natomiast w Auchanie cena nie przekracza bodajże 13 zł), co znacznie przekracza koszt, jaki musimy uiścić za pudełko z saszetkami, ale uwierzcie, warto wydać troszkę więcej! 

Pozostaje mi życzyć Wam smacznego! Trzymajcie się ciepło, pozdrawiam, Karolina :).

wtorek, 23 czerwca 2015

Dzień otwarty - Stena Line.

Witajcie Kochani! Niedawno wspominałam Wam w poście opisującym wizytę w BCT o dniu otwartym w Stena Line. Event ten odbył się w zeszłą sobotę, a ja zgodnie z obietnicą przedstawię krótką relację na temat odwiedzin u operatora promów. Zainteresowanych zapraszam do dalszej lektury!


O wykupieniu wycieczki z oferty Stena Line rozmyślaliśmy już od jakiegoś czasu, jednak ciągle odkładaliśmy tę czynność, a to ze względu na pogodę, a to potem obowiązki nas przyblokowały i tak naprawdę nie było okazji, aby w końcu się na coś zdecydować. Niby jeden z wyjazdów przypadł nam chyba najbardziej do gustu, ale pozostałe jednak nie wydawały się być nudne... Kiedy podczas spaceru po gdyńskim bulwarze podeszła do nas hostessa i wręczyła ulotkę zapraszającą na dzień otwarty, wiedziałam już, gdzie spędzimy sobotnie popołudnie. Poza zwyczajną ciekawością, jak w środku wygląda prom, skusił mnie jeszcze spory napis informujący o wyprzedaży wycieczek - COŚ DLA NAS! Nie zawiodłam się, przynajmniej w połowie...


Po wejściu na statek kierowani byliśmy odpowiednio przygotowanymi strzałkami, jakie naklejono na podłodze. Biało-czerwone taśmy informowały odwiedzających, do jakich pomieszczeń wejść nie można. Część z nich była otwarta, aby chociaż z pewnej odległości zapoznać się z ich wnętrzem. Tak było w przypadku kabin.



Na powyższym zdjęciu możecie zobaczyć 4osobowy pokoik dla podróżujących. Nie jest to jednak jedyna możliwa opcja, bowiem w ofercie znajdziecie także kabiny dwuosobowe, lub też bardziej luksusowe - przykład na zdjęciu poniżej.


To pomieszczenie zdecydowanie należy do tych z wyższej półki, a wiadomo - za takie się płaci. Jeśli chce się zaoszczędzić, to wybór pada raczej na zwykłe Comfort Class. Pozostaje jeszcze kwestia okna - oczywiście na promie nie można ich otwierać. Czy więc jest ono bardzo potrzebne? To zależy od indywidualnych preferencji, a także od portfela. Tak, znowu pojawia się kwestia pieniędzy, albowiem za tę przyjemność również trzeba dopłacić odpowiednią kwotę. 

Co robić na promie? Nie martwcie się, decydując się na rejs na pewno nie spędzicie wieczoru w swojej kabinie walcząc z burczącym brzuchem. Na pokładzie do dyspozycji mamy restauracje, gdzie każdy podróżny może zniwelować swoje uczucie głodu czy też pragnienia, a jest w czym wybierać! Bary oferują dania ze wszystkich stron świata, a więc każdy znajdzie coś dla siebie.





Kiedy brzuchy są już napełnione, można powalczyć z ewentualną nudą. Oczywiście to zdecydowanie indywidualna sprawa, czy spędzimy wieczór z książką, czy też skorzystamy z atrakcji, jakie można znaleźć na statku. Jeśli wybierzemy drugą opcję, mamy możliwość, aby wybrać się na przykład na dyskotekę. Nie jest to jedyna oferta związana z rozrywką, albowiem na statku znajdują się także automaty do gier. Spragnionych relaksujących chwil nogi poniosą zapewne do "Pure Nordic Spa", gdzie można zakosztować różnych zabiegów odnawiających, orzeźwiających umysł i ciało. Niestety podczas dnia otwartego nie widziałam tego pokładowego salonu odnowy, natomiast trafiłam na inną atrakcję, którą była wizyta w... no właśnie, nawet nie wiem, co dokładnie widziałam :D!.




Pomieszczenie przypominało mi coś w rodzaju kabiny sterującej, chociażby ze względu na komputerki i urządzenia łączności. Po wyjściu z tej części statku naszym oczom okazał się widok "za burtą".

 
Jeśli czytaliście wspomniany przeze mnie na początku post, to dobrze kojarzycie - tak, siedziba Stena Line mieści się w bardzo bliskim sąsiedztwie BCT! Znajduje się praktycznie tuż obok, dlatego Adam śmiał się, że mogli się dogadać między sobą i zorganizować event tego samego dnia, co by nie musiał tydzień po tygodniu jechać w to samo miejsce :D. Żarty żartami, a na swoją kolej czeka podsumowanie części "zwiedzającej"... Cóż, odczuwaliśmy pewien niedosyt. Brakowało nam atrakcji "z krwi i kości". Chodziliśmy po prostu po statku, kierując się za tłumem, który z kolei podążał za strzałkami. W wąskich korytarzach było duszno, a zatrzymanie się przy niektórych pokoikach celem ich obejrzenia z zewnątrz groziło spowodowaniem zatoru... Jedynym plusem dnia otwartego była zaplanowana wyprzedaż wycieczek!

Na pokładzie rozmieszczono kilka stoisk, gdzie zainteresowani mogli dopytać się o szczegóły poszczególnych ofert i je po prostu wykupić. Mimo, iż wyprzedaż dotyczyła wybranych wyjazdów, kolejki nie należały do małych. My również odstaliśmy w nich swoje, ponieważ zdecydowaliśmy się na rodzinną wycieczkę z moimi rodzicami :).


Nasz wybór padł na "Szwecję w jeden dzień". Promocyjna cena w kwocie 99 zł skusiła nas skutecznie, jednak był mały haczyk - podróż odbywała się w kabinie 4osobowej. Nie chcielibyśmy spędzić nocy z kimś obcym, dlatego pomyślałam o rodzicach. Tata wspominał o chęci wybrania się do Szwecji, dlatego po ustaleniu szczegółów wykupiliśmy całą kabinę dla naszej czwórki, aczkolwiek bez okna - cena takiej przyjemności w tym przypadku wynosiła 20 zł od osoby, dlatego wizja zapłacenia 80 zł za wszystkich pasażerów w moim odczuciu nie należała do przyjemnych! Może uznacie mnie za sknerę, ale wolę po prostu wyjść rano na zewnątrz, aby obserwować widoki podczas wpływania do Karlskrony, niż patrzeć przez okno, a w nocy to i tak mi się ono nie przyda. Zarezerwowaliśmy termin na sierpień, także mam nadzieję, że pogoda będzie przyjazna. Wypływamy w poniedziałek, cały wtorek spędzamy na miejscu, a wieczorem wracamy do Gdyni, kończąc swój rejs w środę rano. Nie mogę się doczekać! Już widzę miliony zdjęć, jakie przywiozę z tej podróży, a także pocztówki i słodycze haha :D.

Trzymajcie kciuki, aby udał się nam ten wyjazd! Właśnie, może macie dla mnie jakieś wskazówki ;)? Chętnie ich wysłucham! Moc uścisków, Karolina.

niedziela, 21 czerwca 2015

Placki a'la racuchy.

Cześć Łakomczuchy :D! Dlaczego taki wstęp? Bo każdy z nas gdzieś w środku jest małym bądź też większym łasuchem ;). Ja niestety również zaliczam się do osób, które od czasu do czasu lubią dogodzić sobie w mniejszym lub większym stopniu. W takich chwilach zdarza się, że sięgam pamięcią do pyszności, jakie serwowała moja mama. Jednym z dań, które kojarzą mi się z dzieciństwem, były jabłkowe racuchy. Kiedy poszłam na studia, w lodówce nie zawsze można było znaleźć drożdże, czasami bowiem królowało w niej światło, chociaż pewnego razu nawet i tego zabrakło :D. Tak czy siak, ważne jest to, że znalazłam rozwiązanie na moje drożdżowe problemy - placki a'la racuchy.


Przepis jest bardzo prosty i nie wymaga skomplikowanych składników, ani tym bardziej specyficznych czynności. Aby przygotować placuszki zaspokajające głód dwóch osób potrzeba jedynie:
  • 1 jajko - może być klasy M lub też L,
  • 3/4 szklanki mąki,
  • pół szklanki wody (niegazowanej!),
  • niecałe pół szklanki mleka,
  • pół opakowania cukru wanilinowego (wychodzi około 2 łyżeczek),
  • 1,5-2 łyżeczki proszku do pieczenia,
  • łyżka oleju,
  • jabłko,
  • dodatki. 
Przygotowując to pyszne danie zawsze zaczynam od obrania jabłka ze skórki, a następnie kroję je w drobne paseczki czy też w kostkę, chociaż przykładowo talarki również nie byłyby złe. Odkładam posiekany owoc do miseczki i zabieram się za resztę składników, które wrzucam do naczynia i miksuję. 

Kiedy już uzyskam jednolitą masę, śmiało mogę dosypać kawałeczki jabłka i wymieszać wszystko dokładnie. Następnie smaruję rozgrzaną patelnię ręcznikiem kuchennym nasączonym olejem. Teraz używając chochli nalewam odpowiednią ilość ciasta.


Takie placuszki nie wymagają długiego trzymania na ogniu, ja robię je po prostu na oko. Możecie smażyć kilka jednocześnie, wszystko zależy od wielkości patelni i od tego, jak duże placki chcecie otrzymać. Osobiście preferuję średnie, a że nasza patelnia nie należy do dużych, muszę bawić się z nimi pojedynczo :).


Kiedy już stwierdzicie, że placuszki są już gotowe, pozostaje tylko doprawienie ich dodatkami, no chyba, że wolicie ich oryginalny smak.


Ostatnio jadłam ten smakołyk z jogurtem greckim i truskawkami. Delektuję się nimi tak często, jak tylko mogę, gdyż za chwilę sezon się skończy i zostaną do wyboru mrożone owoce. Oczywiście nie jest to jedyne rozwiązanie na udoskonalenie placuszków - możecie je jeść z malinami, bananami, borówkami, kremem czekoladowym, cukrem pudrem, dżemem... Ilość kombinacji zależy tylko i wyłącznie od Waszych upodobań.

Pozostaje mi życzyć smacznego i do zobaczenia! Ściskam, K.

czwartek, 18 czerwca 2015

Królewska Warszawa.

Witam Was serdecznie :). Chociaż mamy już połowę czerwca, to moja pamięć nadal sięga do wydarzeń z początku poprzedniego miesiąca. Dla jednych majówka była okresem ostatnich przygotowań do matury, dla innych okazją do spotkań przy grillu, a jeszcze dla innych długo oczekiwanym wolnym, które można spędzić aktywnie podczas jakiegoś wyjazdu. Tak się składa, że my z Adasiem należymy do tej ostatniej grupy, albowiem zdecydowaliśmy się na spontaniczny wyjazd do stolicy naszego kraju.


W Warszawie spędziliśmy kilka intensywnych dni, podczas których zobaczyliśmy naprawdę wiele ciekawych obiektów. Mieliśmy to szczęście, iż rodzina Adama mieszka właśnie w stolicy, dzięki czemu czas w niej spędzony spożytkowaliśmy w stu procentach. Jak się domyślacie nie sposób jest opisać całego wyjazdu w jednym wpisie, dlatego chciałabym rozpocząć moją warszawską historię od miejsca, które od zawsze chciałam zobaczyć... Łazienki Królewskie!


Pogoda rozpieszczała nas pierwszego dnia wycieczki, co w moim odczuciu tylko dodało uroku wizycie w tym przepięknym miejscu. W momencie przekroczenia wejścia do zespołu pałacowo-ogrodowego, który de facto został założony w XVIII wieku przez Stanisława Augusta Poniatowskiego, poczułam się jakbym przekroczyła wrota do raju. W mojej głowie pojawiło się wiele myśli, zachwytów, a wśród nich również przypuszczenie, które na pewno ma rację bytu - "jak tu latem musi być pięknie".


Spacer rozpoczęliśmy od głównego wejścia, znajdującego się w bliskim sąsiedztwie Belwederu. Wówczas naszym oczom ukazała się duża sadzawka z pomnikiem Fryderyka Chopina. W okresie letnim organizuje się w tym miejscu niedzielne recitale chopinowskie.

 
Kontynuując naszą malutką podróż po tej niezwykłej części Warszawy, udaliśmy się aleją biegnącą po zboczu, aby dotrzeć do kolejnych ciekawych zakątków parku.


Po lewej stronie ujrzeliśmy urokliwą, niedużą fontannę. Miejsce idealne na krótki odpoczynek wśród kwitnącej przyrody. Jedną ze swego rodzaju atrakcji była... kaczka mandarynka!


Ptaszek, którego widzicie na powyższym zdjęciu, to właśnie wspomniana przeze mnie kaczuszka (chodzi o tę po lewej). Cóż, znalazła się ona w centrum uwagi niejednego turysty, albowiem liczne grupki zatrzymywały się przy niej, chcąc a to zrobić pamiątkowe zdjęcie, a to po prostu nakarmić ją pokruszonym chlebem.


Odwróciwszy się plecami do fontanny, naszym oczom ukazał się Biały Domek - pierwszy pawilon ogrodowy wzniesiony dla króla Stanisława Augusta w latach 1774-1777. W październiku wstęp do tego budynku jest bezpłatny, aczkolwiek nie wiem z jakiej to okazji nic nie płaciliśmy wchodząc do środka. Pozostaje się tylko cieszyć, że nie ubyło nam gotówki z portfeli :D.


Niezwykle istotny fakt stanowi to, iż Biały Domek zachował oryginalną dekorację wnętrz, która w jakiś sposób mnie zaintrygowała.


Co więcej, moją ciekawość wzbudził GABINET OŚMIOKĄTNY. Niestety nie mogłam znaleźć takiej pozycji, aby w pełni uchwycić czar tego pomieszczenia.


Podobno jest to jedyny przykład tego rodzaju gabinetu z końca XVIII wieku w kraju. Wśród jeszcze takich ciekawostek warto wspomnieć, iż w Białym Domku pomieszkiwał przez cztery lata w okresie letnim król Francji - Ludwik XVIII.

Po opuszczeniu pawilonu udaliśmy się w kierunku Ogrodu Chińskiego, stanowiącego część Łazienek Królewskich. Szczerze Wam powiem, że byłam nieco zdziwiona! Nie słyszałam o tej atrakcji, ale potem wszystko się wyjaśniło - powstała ona bowiem w 2014 roku, czyli praktycznie chwilkę temu.


Ogród został wykonany w stylu chinoiserie. Na jego terenie znajdziemy prostokątny Pawilon Chiński, który możecie zobaczyć na powyższym zdjęciu...


... a także ażurową Altanę Chińską w kształcie rotundy oraz kamienny mostek. Swoją drogą przejście po nim nie należało do szczególnie przyjemnych, gdyż zwyczajnie ślizgały nam się stopy :D. Nie wiem, może wina leży w podeszwach naszych butów, albo też w piasku rozsypanym na mostku. Na szczęście nikomu się nic nie stało, a w ostatecznym rozrachunku Ogród Chiński wypadł bardzo dobrze, bowiem zachwyt wywołany pięknem tego miejsca nie opuszczał mnie przez dłuższy czas, a pokazując potem rodzicom i babci zdjęcia wciąż fascynowałam się tym specyficznym stylem.

Opuściwszy chińską część Łazienek Królewskich udaliśmy się spokojnym krokiem w dalszą podróż, wciąż relaksując się wśród otaczającej nas zieleni. W efekcie dotarliśmy do Pałacu na Wyspie, zwanym też Pałacem na Wodzie.


Zdjęcie przedstawia jego południową elewację, ale jeśli chcecie zobaczyć drugą stronę, to nic prostszego! Wystarczy, że powrócicie na początek wpisu - tam znajdziecie pocztówkę, która prezentuje północną część budynku.


Zespół pałacowy ulokowany jest na sztucznej wyspie otoczonej przez staw. Z lądem łączą go dwa mosty zwieńczone kolumnami. Na powyższym zdjęciu macie okazję ujrzeć jeden z nich. Przy jeziorze znajduje się również Amfiteatr, który powstał w 1795 roku. Z racji trwających prac budowlanych nie można było wejść na jego teren, ale udało mi się uchwycić na zdjęciu chociaż fragment tej części parku.


Jak większość budynków w Łazienkach Królewskich, amfiteatr nie został zniszczony podczas II wojny światowej. W okresie letnim w teatrze odbywają się różne koncerty, a także przedstawienia teatralne.

Z czystym sumieniem mogę zadeklarować, iż wizyta w Łazienkach Królewskich głęboko zapadła mi w pamięci. Bardzo podobał mi się spacer wśród tylu pięknych obiektów, gdzie tak naprawdę każda atrakcja budziła w moim sercu pozytywne emocje. Mnóstwo otaczającej na każdym kroku zieleni napełniała wnętrze ogromną energią. Myślę, że gdybym mieszkała w Warszawie, na pewno często przychodziłabym w to miejsce, aby spędzić w nim choć fragment swojego wolnego czasu. Mam nadzieję, że uda mi się odwiedzić ten park w któreś z wakacji, kiedy to letnia kolorystyka zachwyci mnie jeszcze bardziej! Już wyobrażam sobie rosnące w każdym zakątku barwne kwiaty...

A Wy? Byliście kiedyś w Łazienkach Królewskich? Jeśli tak, to koniecznie chcę poznać Wasze wrażenia! Tymczasem wracam do obowiązków, co już nie niesie tak przyjemnych doznań, jak wspomnienia z majówki... Pozdrawiam wszystkich :)!

wtorek, 16 czerwca 2015

Wizyta w BCT :)

Pewnie każdy z nas stara się jak najlepiej wykorzystać swój wolny czas. Szukamy różnych imprez organizowanych w naszych miastach i okolicach, aby w interesujący sposób spędzić kilka dni weekendu. Tak też było i w moim przypadku, gdyż poszukując inspiracji na sobotę trafiłam na ogłoszenie o dniach otwartych w BECECIE.


BCT to Bałtycki Terminal Kontenerowy mieszczący się w Porcie Gdynia, w bardzo bliskim sąsiedztwie Estakady Kwiatkowskiego. Rozpoczęcie budowy tego miejsca datuje się na rok 1976, a trzy lata później obsłużono pierwszy statek. Z końcem lat 90tych terminal osiągnął zdolność przeładunkową 250 tys. TEU, a rok temu wspomniana wartość uległa prawie podwojeniu. Pewnie niektórzy zastanawiają się: "TEU - co to takiego?". Już tłumaczę, jest to jednostka wykorzystywana w transporcie kontenerów. 1 TEU odpowiada kontenerowi 20stopowemu. To tyle słowem wstępu, przejdźmy do konkretów!


Na początku wraz z Adasiem zapoznaliśmy się z najbliższą atrakcją, ulokowaną praktycznie przy samym wejściu na teren BCTu. Mianowicie chodzi o budkę, w której rozstawiona była cudowna makieta. Biorąc pod uwagę moje transportowo-KOLEJOWE zainteresowania wyobraźcie sobie radość, jaka przepełniła moje wnętrze, kiedy ujrzałam to cudo :). BCT to nie tylko port, suwnice, woda... Praca tego miejsca wiąże się z obsługą ładunków, które bardzo często transportowane są właśnie koleją.


Makieta nie należała do jakichś ogromnych, toteż po kilku minutach podziwiania miniaturowych lokomotyw pędzących wiadukcikami i tunelami z ładunkiem w postaci kontenerów udaliśmy się w poszukiwaniu kolejnych atrakcji.


Jedną z nich była możliwość podniesienia kontenera przy użyciu odpowiedniego sprzętu, co możecie zobaczyć na powyższym zdjęciu. Nad powodzeniem całej operacji czuwał wykwalifikowany pracownik, tak więc bez obaw do pojazdu mogły wejść dzieci. Kolejka nie należała do krótkich, dlatego też odpuściliśmy sobie zaliczenie tego "stanowiska".



Udaliśmy się w kierunku następnej atrakcji, którą niestety również musieliśmy pominąć... BCT dla zwiedzających przygotował niespodziankę - bodajże prawie godzinny rejs w obrębie portu. Wiadomo, wszystkich na raz zabrać się nie dało, więc z gigantycznej kolejki, jaka ustawiła się do stateczku, do środka zmieściła tylko część oczekujących osób, w której nas oczywiście nie było :D. Mogliśmy za to wejść na pokład innego statku, jednakże bez możliwości wypłynięcia. Cóż, dobre i to!  

Dzięki ulotce, jaką otrzymaliśmy przy wejściu, dowiedzieliśmy się co nieco o nowych suwnicach nabrzeżowych, które zostały uruchomione w styczniu tego roku. Przeznaczone do obsługi statków kontenerowych (w tym również oceanicznych) dźwignice mogą załadować lub rozładować powyżej 35 kontenerów w ciągu godziny!



Nowe nabytki BCTu otrzymały imiona wyłonione w drodze konkursu - są to mianowicie GDYNKA i GDYNEK. Z takich ciekawszych faktów - jedna suwnica waży 1020 ton, czyli tyle, co 20 wielorybów grenlandzkich. Jeśli chodzi o jej wysokość, to spokojnie można porównać ją do wysokości gdańskiego Kościoła Mariackiego. Udźwig na chwytniku to z kolei waga 10 słoni indyjskich.



Ku mojej rozpaczy nie wszędzie można było wsadzić swój nochal :). Od zawsze marzył mi się spacer wśród ogromnych bloków powstałych z kontenerów, niestety musiałam zadowolić się jedynie widokami z pewnej odległości. W gruncie rzeczy to zrozumiałe - prace w bececie odbywały się na bieżąco, nie można było przecież zatrzymać wszystkich procesów ze względu na zwiedzających. Wydzielono określony teren, na którym goście mogli się bezpiecznie poruszać, a resztę oznaczono jako strefę niedostępną.

W jednej z hal znajdujących się na terenie terminalu można było obejrzeć rzeczy, które zostały zaimportowane, a nikt ich nigdy nie odebrał. Wśród takich rodzynków znalazły się głównie pojazdy, które możecie zobaczyć na poniższym zdjęciu. Był to ostatni punkt naszego spaceru.




Podsumowując - godzinka spędzona w BCT to z jednej strony niewiele, jednak patrząc z zupełnie innej perspektywy można dostrzec wiele plusów. Dla mnie z pewnością było to połączenie teorii, którą przyswajałam w technikum czy też na studiach, z praktyką - zobaczyłam z bliska wiele urządzeń, procesów... No i weszłam do środka kontenera! Zobaczyć taką swego rodzaju skrzynię można zawsze - czy to na obrazku, czy nawet gdzieś od zewnątrz, jednak nie jest codziennością móc znaleźć się w jej wnętrzu! Dowiedziałam się również wielu ciekawych faktów, które poszerzyły moją wiedzę na temat BCTu. Muszę przyznać, że sobotnie popołudnie zaliczam jak najbardziej do udanych, a o mile spędzonym czasie na terenie terminalu przypominać będzie mi drobny upominek, jaki otrzymaliśmy podczas wizyty przy stoisku filipińskim.


Suszonych mango jeszcze nie próbowałam, ale z pewnością moje podniebienie nimi nie pogardzi :P. W wolnej chwili planuję dokładne zapoznanie się z informatorem "Więcej zabawy na Filipinach", a ta oryginalna torebeczka przyda mi się do zapakowania prezentu bliskiej osobie :).

Życzę wszystkim miłego popołudnia i przesyłam ogromne buziaki! PS. W najbliższą sobotę organizowany jest w Gdyni dzień otwarty Stena Line, w którym zamierzam wziąć udział, także szykujcie się na kolejną relację! Pozdrawiam Was serdecznie.