niedziela, 30 sierpnia 2015

Bella Skyway Festival.

Weekend plus znajomi równa się... interesujący wypad za miasto! Piękne sobotnie popołudnie oraz przyjemny wieczór nie powinny się zmarnować - taka myśl przewodnia towarzyszyła dniu wczorajszemu. Po co siedzieć w Grudziądzu, skoro w Toruniu dzieje się coś ciekawego? Chwila na zebranie się i ruszamy!


Po pierwsze - delektowanie się wybornymi lodami od Lenkiewicza w cudownych okolicznościach przyrody. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Toruniu, koniecznie odwiedźcie tę cukiernię. Oferują gigantyczne, smaczne lody. Kiedyś jadłam porzeczkowe, wczoraj skusiłam się na rafaello. Oba smaki są wymiatające! 


Przejdźmy teraz do tematu Wisły :). Dojście od cukierni nad wodę zajmuje dosłownie chwilę. Warto poświęcić tych kilka minut, aby móc potem w spokoju posiedzieć na schodkach i delektować się nie tylko słodkimi lodami, ale i pięknymi widokami.


Po drugie - spacer starówką celem obcowania z kulturą i sztuką. Co rusz można natknąć się na większe grupki obserwujące uliczne występy. Wczoraj najbardziej przypadły mi do gustu ogromne mydlane bańki. No ale... Skoro starówka, to gdzie więcej zdjęć? Nie robiłam ich za dużo, gdyż planujemy tym razem z Adasiem wybrać się do miasta pierników w przyszłą sobotę. Jeśli wyjazd wypali, szykujcie się na kolejną relację, w którą mam zamiar wpleść dużo Torunia!


Po trzecie - w końcu przechodzimy do sedna - Bella Skyway Festival, czyli event, który przyciągnął nas do prawie sąsiedniego miasta. Międzynarodowy Festiwal Światła odbywa się w Toruniu co 12 miesięcy, począwszy od sierpnia 2009 roku. Widowisko plenerowe przyciąga rzesze mieszkańców oraz turystów, którzy chcą zobaczyć przepiękne instalacje świetlne, jakie powstały dzięki wykorzystaniu obiektów architektonicznych. Na powyższym zdjęciu możecie zobaczyć "Bukiet abażurów". Instalacja na ulicy Szerokiej zmieniała co kilka sekund kolory, tworząc obrazy przy wykorzystaniu jednej lub kilku barw.


"Chmura" należała do tych atrakcji, gdzie ciągnęło wiele osób, a co za tym idzie trzeba było odstać swoje w kolejce. Na szczęście nie trwało to długo, a kiedy już dostaliśmy się na dziedziniec Ratusza Staromiejskiego, naszym oczom ukazała się fascynująca rzeźba. Wiecie, że do jej wykonania zużyto aż 6000 żarówek?! Ta instalacja zdecydowanie podbiła moje serducho. 


Na atrakcję pt. "Ciepło i Sztuka" trafiliśmy przypadkiem, zresztą jak na większość instalacji, kierując się metodą "o, tam się coś świeci" :D. Na ścianie jednego z budynków pojawiały się liczne kolorowe wzory. Widowisku towarzyszyła raczej przyjemna dla ucha muzyka. Odchodząc z tego miejsca zauważyliśmy, że barwne obrazki na ścianie obiektu można było stworzyć samemu! Mimo tak kuszącej propozycji nie skorzystaliśmy z tej możliwości. 



"Conscientia" - czyli nic innego jak odmieniony Pałac Dąmbskich. Liczne animacje oraz świetny utwór w tle dały w efekcie całkiem ciekawe widowisko. 


Na koniec spędziliśmy chwilę przy niewielkiej tańczącej fontannie i ruszyliśmy w kierunku parkingu przebijając się przez spacerujące nocą tłumy :). Odpuściliśmy sobie płatną atrakcję ulokowaną bodajże na błoniach.



Czy było warto? Z jednej strony tak, zawsze to nowe doświadczenie, coś, czego wcześniej nie miałam okazji zobaczyć na własne oczy. Nie mam porównania co prawda do lat poprzednich, swoją opinię mogę co najwyżej opierać o zamieszczone w sieci zdjęcia, jednak wydaje mi się, że tegoroczny festiwal do aż tak oszałamiających nie należał. Instalacje były ładne i ciekawe, jednak te z lat ubiegłych wydawały mi się bardziej zapierające dech w piersiach. Tak czy siak, sobotę zaliczam do udanych ;).

A Wy, byliście na Bella Skyway? Czekam na Wasze opinie i wrażenia! Życzę przyjemnej niedzieli, buziaki, K.

sobota, 29 sierpnia 2015

Mały bazarek książkowy.

Cześć :). Dziś szybki wpis z cyklu "ogłoszenia parafialne" :P. Nie będę dłużej owijać w bawełnę! Każdy z nas ma na swojej półce z książkami takie pozycje, których zapewne w ogóle nie ruszy - nietrafione prezenty, podwójne egzemplarze i tym podobne. Po co mają się kurzyć, skoro może ktoś chciałby je posiadać w swojej kolekcji :)? Postanowiłam w dniu dzisiejszym wybrać książki, które absolutnie nie są mi pisane i zaproponować deal. 


Na chwilę obecną posiadam cztery tytuły, których chętnie bym się pozbyła. Wszystkie książki nie były używane, trafiły do mojego domu i wylądowały prosto na półce. Dogadajmy się!


Póki co mogę zaoferować następujące pozycje:
  1. Catherine McKenzie - "Idealnie dobrani".
  2. Grażyna Mączkowska - "Powiedz, że mnie kochasz, mamo".
  3. Maria Ulatowska - "Prawie siostry".
  4. Tanya Valko - "Zrób mnie młodszą, zrób mnie piękną".
Ktoś zainteresowany? Zostaw komentarz, na pewno się odezwę :)! Życzę udanego weekendu i do zobaczyska niebawem!

czwartek, 27 sierpnia 2015

Moje nawyki czytelnicze :)

W końcu jestem :). Weekend zaliczam do dość intensywnych, bowiem przebywający na południu Polski Adaś wrócił z delegacji na kilka dni do Trójmiasta, zgarniając mnie po drodze z Grudziądza. Skorzystałam z pięknej pogody - kąpiele słoneczne z książką w tle na gdyńskich plażach były strzałem w dziesiątkę. Odwiedziliśmy też naszą ulubioną amerykańską knajpkę i udaliśmy się na spotkanie ze zwierzętami w zoo, ale o tym niebawem. Dziś na tapecie zupełnie inny temat! Będę pewnie mało oryginalna, ale tak spodobał mi się tag u Kingi, że postanowiłam stworzyć moją wersję nawyków czytelniczych. Nawet specjalnie odkopałam stare zdjęcie pożółkłej książki i dodałam okazjonalny napis, szaleństwo normalnie haha. No to co, gotowi? Zapraszam zatem do lektury!


Czy masz w domu konkretne miejsce do czytania?
Najczęściej czytam leżąc na kanapie, choć nie ma reguły. Niekiedy wybieram mniej wygodny plastikowy fotel na balkonie bądź też kuchenny stół i taboret. O ile do czytania w toalecie nic nie mam, to jednak nie umiałabym zatopić się w lekturze siedząc w wannie pełnej wody, ani tym bardziej stojąc pod prysznicem! Kinga, nie wiem, jak Ty to robisz :D!

Czy w trakcie czytania używasz zakładki czy przypadkowych świstków papieru?
Zazwyczaj sięgam po zakładki. Mam ich sporo, oczywiście wszystkie pochowane są w różnych miejscach, więc kiedy udaję się do szafki z zamiarem wyciągnięcia tej jednej konkretnej, nie znajduję jej, a w rezultacie sięgam po pierwszą lepszą. Czasem jedną używam do kilku książek, a niekiedy zmieniam ją po skończeniu danej lektury. Bywa też tak, że mój wewnętrzny leń blokuje chęć sięgnięcia po kolorową zakładkę i wówczas biorę do ręki najbliższy świstek. Ostatnio Adam dostał nową kartę do bankomatu. Oczywiście była odpowiednio zabezpieczona - żeby się do niej dostać, należało oderwać cienki papierowy paseczek. To właśnie on znalazł się najbliżej, kiedy to zachciało mi się zrobić pauzę w czytaniu "Zanim się pojawiłeś". PS. Towarzyszył mi już do samego końca.


Czy możesz po prostu skończyć czytać książkę? Czy musisz dojść do końca rozdziału, okrągłej liczby stron?
To zależy, niekiedy odczuwam potrzebę dobrnięcia do końca rozdziału, a czasami po prostu robię pauzę tak o. Często też szukam nowego akapitu - to przed nim kończę czytanie w danej chwili i od niego zaczynam kolejne podejście do lektury.

Czy pijesz albo jesz w trakcie czytania książki?
Piję, a jakże! Butelka z wodą, kubek gorącej herbaty lub też kawy zawsze jest gdzieś blisko. Jednak jeśli wziąć pod lupę jedzenie podczas zapoznawania się z lekturą, to nigdy tego nie robię, nie umiem i nawet nie chcę. Jakikolwiek okruch lub dajmy na to tłusta plama, która mogłaby się pojawić na jednej ze stron budzi we mnie nieciekawe emocje :P.


Czy jesteś wielozadaniowa/y? Potrafisz słuchać muzyki lub oglądać film w trakcie czytania?
Zależy pod jakim kątem spojrzeć na to pytanie :). Nie mam problemu z czytaniem książki, kiedy obok gra muzyka lub coś dzieje się w telewizji. Jeśli jednak coś mnie interesuje, zaczynam bardziej się skupiać na tej jednej rzeczy, a pozostałe idą w odstawkę. Często jest tak, że zatapiam się w lekturze, tracąc kontakt z otoczeniem. Jeśli jednak oglądałabym podczas czytania film, a on okazałby się bardzo interesujący, odłożyłabym książkę na bok.

Czy czytasz jedną książkę czy kilka naraz?
Zdarzyło mi się rozpocząć dwie książki... Rozpocząć, co nie oznacza, że i czytać. Ostatecznie skupiłam się na pierwszej, a druga wciąż czeka na swoją kolej z zakładką wskazującą stronę 30tą. Może kiedyś mi się to zmieni, jednak na chwilę obecną wolę skupić się tylko na jednej pozycji.


Czy czytasz w domu czy gdziekolwiek?
Gdziekolwiek. To znaczy prawie. Mogę czytać wszędzie i dokładnie tak robię - plaża nad morzem, ławka w parku, aula na uczelni... Są jednak takie okoliczności, kiedy absolutnie nie sięgnęłabym po książkę. Niestety nie za bardzo mogę czytać podczas podróży. Mimo wielkich chęci nie ma opcji, bym śledziła daną fabułę w autobusie lub tramwaju - choroba lokomocyjna serdecznie pozdrawia. Co ciekawe, ograniczenie to nie dotyczy pociągu :).

Czytasz na głos czy w myślach?
Zdecydowanie w myślach. Nie lubię czytania na głos, nie mogę się wtedy skupić na tym, co przed chwilą wygłosiłam. Gubię wątek, jestem chyba zbyt mało wielofunkcyjna :D.


Czy czytasz naprzód, poznając zakończenie? Pomijasz fragmenty książki?
Zdarzało mi się zerknąć na treść ostatnich stron niektórych pozycji, jednak z czasem wyrosłam z tego głupiego nawyku i należę teraz do tych szczęśliwców, którzy poznają zakończenie wtedy, kiedy przychodzi na to czas. Fragmentów nie pomijam, nawet tych niekiedy nudnych, długich opisów danego miejsca, rzeczy czy okoliczności.

Czy zaginasz grzbiet książki?
Jeśli podczas czytania odnoszę wrażenie, że za moment lektura zamknie mi się z hukiem przed nosem, to tak, robię to. Ogólnie dbam o książki, na niektórych z nich nie uświadczycie śladów używania... Jednak czytanie ma sprawiać mi przyjemność, a co to za radość, kiedy co chwilę muszę coś poprawiać?


No to byłoby na tyle, jeśli chodzi o mnie :). Teraz czekam na Was! Chętnie poznam Wasze książkowe tradycje, możecie napisać w komentarzu lub też wkleić linka do bloga z postem odnośnie czytelniczych nawyków. Na pewno tam zajrzę! Ściskam gorąco, K.

piątek, 21 sierpnia 2015

Słodkie ciacho z borówkami :)

Pozostańmy jeszcze w temacie "jak dogodzić swojemu podniebieniu" :). Jakiś czas temu na instagramie ukazało się mini ciacho, które niektórych zaciekawiło. W końcu przepis pojawi się także i tutaj! W smaku deser jest bardzo podobny do wcześniej już zamieszczonej ekspresowej słodyczy, jednak biorąc pod uwagę czas potrzebny do wykonania, to na tym podobieństwa się kończą. Zapraszam do wspólnego pieczenia ;)!

Na początek musimy wypiec ciemny biszkopt. Podam Wam przepis, z którego zawsze z powodzeniem korzystam. Składniki, które będą nam niezbędne:
  • 4 jajka,
  • trochę kakao
  • 1 szklanka cukru,
  • 1,5 szklanki mąki tortowej,
  • 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia.
Jajka i cukier miksujemy. Im dłużej będziemy to robić, tym pulchniejszy biszkopt nam wyrośnie. Dosypujemy przesianą mąkę i proszek do pieczenia, miksujemy. Do masy dodajemy kakao - na oko, aż otrzymamy pożądany kolor. Miksujemy i wylewamy na wyłożoną papierem prostokątną blaszkę. Ciasto wstawiamy do piekarnika na 35 minut. Pieczemy w temperaturze 170 stopni, bez konieczności wcześniejszego nagrzewania.



Kiedy już nasz biszkopt będzie gotowy i przede wszystkim ostygnie, możemy zabrać się za kolejną część. Na półce z kubkami szukamy tego o dość dużej średnicy. Będziemy coś pić? Nie :)! Kubek posłuży nam do wycięcia krążków, no chyba, że jesteście w posiadaniu jakichś fajnych foremek, wtedy oczywiście naczynie z uszkiem nie będzie Wam potrzebne ;). Następnym krok to pozbycie się wierzchniej warstwy oraz przekrojenie ciacha na pół.


Tak przygotowanych biszkopcików wyszło mi osiem, co w efekcie dało cztery ciacha, bo na jedno potrzebujemy dwa krążki ;). Teraz czas na nadzienie!


Śmiejcie się, śmiejcie. Który to już raz mascarpone? Nie wiem, pewnie nie ostatni, jeszcze mi się nie znudziło!!! Zamiast czekolady karmelowej z powodzeniem można użyć białej. Dla tych, którzy są tu pierwszy raz i jeszcze nie znają receptury na ten cudowny krem - musicie rozpuścić w kąpieli wodnej czekoladę, a potem, gdy lekko ostygnie, zmieszać z mascarpone. 


Połowę powstałej masy dzielimy łyżeczką równomiernie na cztery krążki, ale bez przesady! Krem nie może spływać bokami, nie może też do nich zbyt blisko dochodzić. Nakładamy kolejny biszkopcik i powtarzamy krok. Na koniec górę obsypujemy płatkami migdałowymi i dekorujemy borówkami. 


Ciacho musi odczekać swoje w lodówce, około 60 minut. Ja jadłam je po dwóch godzinach i czułam się, jakbym była w raju! Jeśli ktoś ma ochotę, może dodać banany - to połączenie również smakuje wyśmienicie. 

Życzę Wam udanego weekendu i do zobaczenia w przyszłym tygodniu!!! Ściskam, K.

środa, 19 sierpnia 2015

Brzoskwiniowo-czekoladowe ciasto na owsianym spodzie.

Witam moje Łasuchy! Tak, dziś będzie baaaardzo smakowicie (kalorycznie niestety też...), a poniekąd również i zdrowo, o czym za sekundę się przekonacie. Od rana miałam ręce pełne roboty, jednak myśl o tytułowym cieście kiełkowała mi w głowie już od kilku dni. W wolniejszej chwili zajrzałam do kuchennych kryjówek - płatki owsiane i wiórki kokosowe są... mąka też jest... jajko, margaryna... o, czekolada, mascarpone i brzoskwinie obecne! Nie ma na co czekać, zabieram się do pieczenia! Spójrzcie na zdjęcie, a potem oceńcie sami, czy chcecie poznać przepis na rozkoszną słodycz czy tylko obejść się smakiem :).


Zainteresowani? No to nie owijając niepotrzebnie w bawełnę lecimy z tematem ;)! Oczywiście zaczynamy od przygotowania spodu do ciasta. Bierzemy jakąś miskę, w której musi wylądować:
  • 1 jajko,
  • ok. 40-50 g miękkiej margaryny,
  • 2 szklanki płatków owsianych,
  • pół szklanki mąki tortowej,
  • wiórki kokosowe na oko (mi sypnęło się mniej więcej 100-150 g),
  • maksymalnie pół szklanki cukru.
Z tym cukrem to jest tak, że możecie go sobie odpuścić. U mnie wszyscy raczej wolą cieszyć się pełnią słodyczy, jednak gdybym miała patrzeć tylko na siebie, z pewnością pominęłabym ten składnik. W końcu górna warstwa i tak będzie bardzo słodka!


Kiedy już macie wszystko przygotowane, możecie zabrać się za ugniatanie ciasta. Po dokładnym wymieszaniu składników należy przełożyć je do wyłożonej papierem tortownicy, u mnie średnica coś koło 20 cm. Formujemy spód dociskając palcami.


Tak przygotowana forma ląduje w nagrzanym do 180 stopni piekarniku, gdzie spędzi około 20-25 minut. Sprawdzajcie jednak co jakiś czas, czy przypadkiem Wasze ciacho nie nabiera już kolorków ;). 



Tak zarumieniony spód odkładamy do ostygnięcia. Kiedy przestanie być już ciepły, możemy zabrać się za przygotowanie mas czekoladowych - tak, będą dwie! Na pierwszy ogień pójdzie jasny krem:
  • 4 paski białej czekolady (u mnie Fin Carre z Lidla),
  • pół opakowania serka mascarpone.
Czekoladę rozpuszczam w kąpieli wodnej, następnie mieszam ją z serkiem. To połączenie znacie już z innych przepisów. Przyznaję się bez bicia - zakochałam się w nim bez pamięci! Oczywiście jeśli chodzi o zastosowanie do ciast, bo żeby jeść je tak po prostu to nie jestem na tyle odważna! Innego zdania jest Adam, ale on by zjadł słoik nutelli i by go nie zasłodziło :D. Powstałą jasną masę nakładam łyżką na spód. Robię 3 duże "placki" i lekko je rozmazuję, ale nie na całym cieście, a w miejscu, w którym je ulokowałam. Postępuję tak samo w przypadku kolejnej masy:
  • 4 paski czekolady gorzkiej (u mnie Wedel),
  • pół opakowania serka mascarpone.
Postępujemy dokładnie tak samo, jak w poprzednim przypadku. Czekoladę można rozpuścić w tym samym garnuszku, w którym upłynnialiśmy białą czekoladę. Nic się nie stanie, jeśli trochę jasnej słodyczy połączy się nam z ciemną :). Po zmieszaniu z mascarpone zapełniamy "luki" na spodzie. Na koniec możemy wykonać trochę niedbałych ruchów, które gdzieniegdzie spowodują zmieszanie się obu mas. Powstaną Wam "delikatne refleksy" białego kremu na ciemnym i odwrotnie. Teraz czas na owoce!


Delikatnie otwieramy puszkę brzoskwiń- chodzi o to, aby zrobić małą dziurkę do odlania soku. Następnie ściągamy wieczko i przerzucamy owoce na sitko. Kiedy spłynie z nich jeszcze trochę płynu, możemy pokroić je w plasterki i ułożyć na górze ciasta. Lubię brzoskwinie, w sumie jak wszystkie owoce, więc starałam się układać je dość szczelnie. Po wykonaniu tej czynności tortownica ląduje w lodówce na minimum godzinę. Potem wyciągamy nasze ciacho, zabieramy papier... i proszę! Nasz smakołyk gotowy!


Pamiętajcie - spód jest dość twardy zważywszy na produkty użyte do jego przygotowania. Nie radzę Wam kroić ciasta tępym nożem, a tym bardziej próbować jeść łyżeczką, chociaż widelcem mogłoby pójść lepiej. Ja swój trójkątny kawałek zjadłam po prostu tak jak pizzę, ręką. Co do spodu - a dokładniej płatków owsianych - trzeba zaznaczyć, że właśnie tutaj ujawnia się prozdrowotny charakter kalorycznej słodyczy. O zaletach ich spożywania pisałam tutaj.


Robiłam to ciasto pierwszy raz, od początku do końca z własnego pomysłu. Już po pierwszym kęsie wiedziałam, że to nie był ostatni raz, kiedy postanowiłam je upiec! Kocham płatki owsiane, więc to zrozumiałe, iż spód mi zasmakował. Brzoskwinie też są przecież pyszne. Ale to nadzienie... Mieszanka smaku dwóch czekoladowych mas, po prostu rewelacja. Jakbym jadła delikatny krem do smarowania bułek lub chleba... Rozkosz dla podniebienia! 

Jeśli lubicie takie połączenia, to zachęcam Was do spędzenia wolnej godzinki w kuchni. Polecam też zajrzeć innych przepisów znajdujących w zakładce "Kącik kuchenny". Życzę Wam smacznego wieczorku! Buziaki, Karolina.

wtorek, 18 sierpnia 2015

A jak... Australia!

Witajcie! Dawno nie było wpisu związanego z postcrossingiem, dlatego postanowiłam to nadrobić. Wieki nie wysyłałam nic przez stronę oficjalnego projektu, ani też nie otrzymałam żadnej nowej kartki. Nie oznacza to jednak, że całkowicie zapomniałam o wszelkich widokówkach, jakie trafiły do mojej skrzynki dzięki wylosowaniu mojego adresu przez kogoś pochodzącego z innej części świata. Dziś w krótkim poście chcę sięgnąć pamięcią do pewnego dnia, kiedy to moim oczom ukazała się bardzo pozytywna pocztówka z Australii :).


Powyższa widokówka to jedna z najpiękniejszych kartek, jakie dostałam w ramach offów. Nie mogłam się nią nacieszyć. Nie dość, że urzekła mnie kolorystyka, to jeszcze zestawienie zdjęć budziło we mnie pozytywne emocje. Koala, kangur, cudowna woda i Ayers Rock - cztery symbole Australii na jednej pocztówce! Czego chcieć więcej?

Australia w pewnym stopniu mnie fascynuje. Kiedyś wyczytałam kilka ciekawych faktów na jej temat. Zacznę może od zwierzątek - wiecie, że na tym kontynencie można spotkać aż 60 gatunków kangurów?! Jest ich więcej niż ludzi. PS. One podobno nie umieją chodzić do tyłu, a kiedy przychodzą na świat, mają zaledwie 1 cm długości. Koale za to śpią średnio po 18 godzin dziennie. Mój jednorazowy rekord to 16 :D.

A teraz może coś z życia codziennego :)! Na pewno znacie określenie pewnego typu zdjęć, mianowicie chodzi o "selfie". Zaskoczeniem może fakt, iż nazwa ta pochodzi właśnie z Australii! Godna uwagi jest też wysoka pozycja w pewnych rankingach... Mieszkańcy tej części świata czytają najwięcej gazet na całej kuli ziemskiej. Jest to poniekąd pozytywna cecha, gdyż w niektórych zakątkach Ziemi ciężko jest zachęcić ludzi do sięgania po prasę i książki. W innych dziedzinach życia Australijczycy również wychodzą na prowadzenie... Niestety tyczy się to hazardu, na który wydają ogromne ilości pieniędzy. Prawie jedna piąta maszyn do pokera znajduje się właśnie w Australii! Zdecydowany minus.

Znacie jakieś ciekawostki odnośnie Australii? Chętnie poczytam, zaskoczcie mnie :)! Moc uścisków, Karolina.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Perfecta SPA... SPA Perfekcyjne?

Witajcie Kochani! Do tej pory na blogu pojawiały się posty o tematyce podróżniczej, kulinarnej, postcrossingowej, a także o tym, co jeszcze można robić w wolnym czasie. Dziś chciałabym rozpocząć kolejny cykl wpisów - czas na kosmetyki! Nie bójcie się, nie będę zasypywać Was sztucznie pozytywnymi recenzjami, za które dana firma podeśle mi kilka złotych bądź też garść darmowych próbek. Planuję zaprezentować to, co moim zdaniem jest warte uwagi, co współgra z moimi preferencjami i być może przekona też Was do siebie. Wszelkie opinie prosto z serducha! Zdaję sobie też sprawę, że pewnie masa tych specyfików wylądowała już dawno na innych blogach, jednak każda nowa opinia może być cenną wskazówką dla osób poszukujących informacji na konkretny temat :). Gotowi? Zaczynamy! Na pierwszy ogień pójdzie PERFECTA SPA.


W kosmetykach z tej serii zakochałam się już jakiś czas temu. Od tamtej pory jestem im wierna w stu procentach. Oczywiście etykietek "ujędrniające", "antycellulitowe" itd. poważnie nie biorę, bo od samego pielęgnowania ciała takimi specyfikami nie pozbędziemy się pomarańczowej skórki, choć znalazłam jeden dobrze radzący sobie z tym problemem balsam innej firmy, ale o tym może innym razem. W każdym razie - regularne stosowanie kosmetyków z tej serii na pewno w jakimś stopniu poprawi kondycję skóry, a walory aromatyczne pozwolą się przenieść w krainę zapachowej rozkoszy. Produkty Perfecta SPA idealnie nadają się do urządzenia sobie w mieszkaniu małego, domowego SPA :). Cena jest przystępna (średnio poniżej 20 zł), jednak ja zazwyczaj czekam na promocje - przy dobrej obniżce można je kupić nawet 10 zł taniej!


Zacznijmy od serii POMARAŃCZA + AROMAT WANILII, od której de facto rozpoczęła się moja przygoda z tymi produktami. Na dwóch wcześniejszych zdjęciach możecie przyjrzeć się opakowaniu masła do ciała. W sklepach znajdziecie do kompletu cukrowy peeling, niestety ja wykończyłam swój do ostatniego kryształka cukru. Masło nie jest jakoś bardzo tłuste, choć nie wchłania się błyskawicznie, ale kilka okrężnych ruchów wykonanych rękoma i gotowe. Zapach odpowiada mi w stu procentach, choć wyczytałam kiedyś, że dla niektórych wydaje się zbyt chemiczny. Adam określił go jako "landrynkowy". Cóż kwestia gustu. Nigdy nie zauważyłam tłustych, ani brudnych śladów na pościeli, czego niestety nie można powiedzieć o CZEKOLADZIE Z OLEJKIEM KOKOSOWYM. O ile ten również cukrowy peeling sprawdził się znakomicie, to do masła miałam pod tym względem zastrzeżenie. Zazwyczaj dokładnie rozsmarowuję balsamy i inne kremy, jednak pewnego razu zrobiłam to po łebkach. Na efekty długo czekać nie musiałam - brązowy ślad na jasnej bieliźnie rzucił mi się od razu w oczy. 


AROMAT PIERNIKA to było moje życzenie odnośnie prezentu świątecznego od mamy. Przeglądając przed Bożym Narodzeniem gazetkę Lidla moim oczom rzucił się pięknie zapakowany w ładny kartonik zestaw o powalającym wariancie zapachowym... Od razu zadzwoniłam do mamy i poprosiłam o ten kosmetyk! Cukrowy peeling był oszałamiający, jednak po każdym prysznicu zauważałam ślady jakby delikatnego, brązowego piasku na brodziku. Dopiero dodatkowe spłukanie pomagało pozbyć się tych drobinek.


Masło jest przecudowne. Nie zauważyłam brudnych śladów, choć może to kwestia tego, że wspaniale wsiąkało w moją skórę. Nie tylko rewelacyjny zapach, ale także konsystencja delikatnego musu wprawiała mnie w niezwykle przyjemne uczucie podczas pielęgnacji ciała tym kosmetykiem. Jedno wiem na pewno, kiedy tylko dorwę go w sklepie, wezmę na pewno dodatkową sztukę na zapas! Albo na drugi raz poproszę mamę o dwa takie zestawy :D.


A teraz czas na (jak to potocznie mówię) "różową" serię o niebanalnych wariantach. Zacznę od LODÓW MELBA, które w ostatnim czasie królowały w codziennej, kompleksowej pielęgnacji mojego ciała. 


Niewątpliwym atutem jest zapach - jak dla mnie rewelacyjny na lato. Masło i peeling kupiłam kiedyś po okazyjnej cenie w Lidlu (swoją drogą często można tam trafić na promocję tych kosmetyków). Peeling nie jest tak "ostry" jak w porównaniu do wcześniej omawianych wariantów, jednak wciąż spełnia moje oczekiwania.


Masło natomiast pięknie się rozprowadza, a jego konsystencja jest delikatna, bajeczna. Po podniesieniu wieczka i oderwaniu sreberka (wszystkie produkty w słoiczkach z serii Perfecta SPA posiadają takie zabezpieczenie) ukazuje się nam biały specyfik, który z racji swojej barwy nie brudzi ubrań/pościeli. Nie zauważyłam też, aby zostawiał na czymkolwiek tłuste ślady. 

Niestety, tak pozytywnej opinii nie mogę wydać w kwestii PINA COLADY, wariantu pochodzącego z tej samej, "różowej serii". Ananas i olejek kokosowy rozczarowały mnie bardzo. Po pierwsze - zarówno peeling jak i masło są niezwykle tłuste. Jeszcze dłuuuugo po użyciu czuć niefajną warstwę na sobie. Po drugie - peeling moim zdaniem ma średnie właściwości ścierające. Oczywiście nie oczekuję efektów jak po użyciu co najmniej pumeksu, jednak czuję pewien niedosyt. Słoiczki kupiłam raz, w promocji w Naturze w Kołobrzegu, gdzie głównie tam mi towarzyszyły. Potem przywiozłam je do rodzinnego domu i tak czekają na mnie, aż przyjadę co jakiś czas w przerwie między nauką a nauką i je zużyję. Peelingu zostało mi już na dnie, gorzej z masłem, ale i na to znalazłam zastosowanie - stopy :).

Uwielbiam korzystać z dopasowanych do siebie kompletów, niestety peeling zawsze kończy mi się szybciej. W takiej sytuacji albo dokupuję kolejny, albo po prostu masło zużywam do pielęgnacji ciała po użyciu jakiegoś żelu pod prysznic o podobnym zapachu. Oczywiście są osoby, którym nie przeszkadza łączenie różnych wariantów oferowanych przez DAXa, jednak ja pozostaję wierna swoim upodobaniom :). Moja skóra wygląda lepiej, jest też cudownie gładka w dotyku. Mogę bez wyrzutów sumienia polecić (prawie) wszystkie wyżej wspomniane produkty Perfecta SPA (poza tłustą PINA COLADĄ) . Seria jest bogata w różne warianty, więc na pewno będę testować je na sobie w przyszłości. Póki co czekają na mnie upolowane w Hebe po promocyjnej cenie TRUFLE CZEKOLADOWE :)


Poruszając jeszcze kwestię opakowań - jak dla mnie mają same plusy. Co prawda po nasmarowaniu ciała raczej ciężko jest zakręcić opakowanie nakremowanymi rękoma, jednak ja zawsze po zabiegu po prostu je myję. Do dłoni używam innego kremu, tak więc nie mam z zamykaniem masła problemu. Ponadto tego typu opakowanie pozwala mi na wykorzystanie kosmetyku w całości, nic się nie marnuje, a pusty słoiczek... przeznaczam na różne pierdółki! Naklejki łatwo schodzą, szczególnie jeśli wspomożemy się wodą. Z niektórych opakowań nie ściągniemy jednak bocznego napisu od nakrętki (np. PERFECTA SPA na pomarańczy i wanilii). Piernik i seria "różowa" go nie posiadają, tak więc po ich zużyciu plastikowe słoiczki można z powodzeniem wykorzystać do swoich planów. Ja swój pojemniczek przyozdobiłam tasiemką, a markerem zamieściłam w formie napisu cel, jaki przyświeca mi oszczędzaniu.


A jak to jest u Was? Ktoś kupował, używał? Czekam na opinie, może skuszę się na coś nowego, oczywiście jeśli tylko mi coś polecicie! Ściskam i do zobaczenia, Karolina.

sobota, 15 sierpnia 2015

Grudziądzkie przystanki plus graffiti... Połączenie idealne!

Cześć! Mamy piękny, słoneczny weekend, poprzednie dni też nie należały do chłodnych. Jeśli pogoda na zewnątrz sprzyja spacerom, to nie ma się nad czym zastanawiać - pakujemy do torby potrzebne rzeczy i wyruszamy w teren! Wczoraj wraz z Agatą zrobiłyśmy dokładnie tak, jak opisałam przed chwilą. Aparat w dłoń i wyruszyłyśmy. Co było naszym celem? Przystanki autobusowe.

Jakiś czas temu, kiedy jeszcze żyłam trwającym wówczas rokiem akademickim, dowiedziałam się, że wiaty komunikacji publicznej w moim mieście przechodzą totalną metamorfozę! Co rusz, czy to facebook, czy instagram serwował mi zdjęcia z odnowionych przystanków. Nie mogłam uwierzyć - moje miasto nabiera kolorów!


Oczywiście bardzo zorientowana w temacie dowiedziałam się od Agi, że za tymi wspaniałościami stoi m.in. Bee'ski, który tworzy je po uprzednim porozumieniu z podmiotem odpowiedzialnym za transport w mieście. 


Podobno odnowienie wiat tym sposobem, poza niewątpliwymi walorami estetycznymi, ma też inny plus - niski koszt. Grudziądz zyskał nową atrakcję! Co jak co, ale takie piękne przystanki również mogą być wizytówką miasta. 


Wzory dopasowuje się zazwyczaj do otoczenia - wiata przy szpitalu przedstawia karetkę. Co prawda nie zrobiłam tam zdjęcia (JESZCZE!), ale wierzcie na słowo, widziałam w internecie :D. Piękne łabędzie zaprezentowane na powyższym zdjęciu towarzyszą przystankowi, który znajduje się przy Parku Miejskim. Pasuje? Pasuje! PS. To chyba moja ulubiona wiata.


A to przystanek, który określam jako "mój". Mówiąc po polsku - kiedy mam gdzieś jechać, w 99% korzystam z tego miejsca, no chyba, że dany autobus tutaj się nie zatrzymuje. Napis widniejący nad krzesełkami to nazwa osiedla, na którym mieszkam - LOTNISKO.


Jeśli mam wystarczająco dużo czasu, to albo się cofam, albo idę od razu na przystanek... z kotami? No właśnie! Obie z Agatą kojarzymy te postacie, jednak nie możemy zlokalizować w zakamarkach naszej pamięci skąd tak naprawdę je znamy. Ktoś pomoże :)?


Jeszcze jeden przystanek z mojego osiedla. Kolorowe Atomówki znajdują się przy kościele, niedaleko szkoły podstawowej. Któż nie oglądał tej bajki w dzieciństwie :).


Do biegu... gotowi... start! Ten malunek kojarzy mi się z biegaczem Bronisławem Malinowskim, chlubą mojego miasta. Wracając ze szkoły cofałam się czasem na ten przystanek, wtedy oczywiście nie był tak ładnie pomalowany.


Wiata przedstawiona na powyższym zdjęciu znajduje się praktycznie na przeciw wcześniej wspominanych łabędzi. No i tu znowu miałyśmy problem z określeniem tego, co przedstawia malunek. "Skądś znam, ale nie wiem skąd". Tak czy siak, malunek jest cudowny, staranny, kolorowy. 


Czas na ostatnią już wiatę, ulokowaną w sąsiedztwie bursy. Przedstawia ona Wieżę Klimek, w którą to niedawno tchnięto drugie życie. O budowli wspominałam przy okazji pocztówkowego wpisu o Grudziądzu

Oczywiście na tym miejscu nie kończy się historia wiat ozdobionych pięknym graffiti. W mieście takich przystanków jest jeszcze kilka, mało tego, cały czas dochodzą nowe! Jeśli będzie mi dane je zobaczyć, na pewno uwiecznię je na zdjęciu i Wam pokażę. Oby tylko nie zainteresowali się nimi wandale... A Wy, jakie macie spostrzeżenia na temat odmalowywania w ten sposób wiat :)? Może u Was w mieście znajdują się podobnie ozdobione przystanki? Czekam na Wasze opinie! Życzę udanego weekendu, buziaki, Karolina :).

czwartek, 13 sierpnia 2015

Szwecja w jeden dzień - część czwarta.

Witajcie moi mili :). W dniu dzisiejszym chciałabym dokończyć moje nieustanne wychwalanie Karlskrony :D. Tak, to będzie ostatni wpis dotyczący wycieczki "Szwecja w jeden dzień". Poznaliście już moją opinię odnośnie rejsu promem, zobaczyliście trochę Karlskrony o poranku, odkryliście malownicze tereny Aspö, tak więc przyszedł czas na popołudniowe zwiedzanie miasta i powrót do Polski. Zaczynamy!

Do Karlskrony ponownie dopłynęliśmy przed godziną 15tą. Kiedy my buszowaliśmy po malowniczych terenach wyspy, rodzice częściowo zaznajomili się z miastem, dlatego też po naszym powrocie pokierowali nas od razu w miejsca, których wcześniej nie widzieliśmy. 




Przemierzając prostą ulicą przed siebie mijaliśmy urokliwe zabudowania, ciekawą fontannę, no i interesujący ... hm, mini pociąg miejski? Nie wiem, na jakiej zasadzie funkcjonował ten pomysłowy pojazd. Tak czy siak, co jakiś czas zabierał pasażerów i przemierzał uliczki Karlskrony. Osobiście tego nie widziałam, natomiast mama miała to szczęście.


Odrobinę głodni postanowiliśmy posilić się w standardowej fastfoodowej knajpce... Samo zdrowie. Być może ktoś z Was podczas swojej wycieczki do Szwecji również wybierze się do tego lokalu, dlatego napiszę teraz o cenach. Oczywiście niektóre produkty kosztowały o wiele więcej, niż zapłacilibyśmy za nie w Polsce. Nie zauważyłam też typowej strefy dobrych cen, choć może była, ale pod zupełnie inną grafiką. Przejrzeliśmy ofertę na ekranach i zamówiliśmy chickenburgera (15 koron) oraz cheseebugera (10 koron). Kanapki odpowiadały nam smakowo, a budżet nie został drastycznie naruszony. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy poznawać kolejne zakątki Karlskrony.



Na przeciw pizzerii znajduje się Muzeum Blekinge, jednak jeśli chcecie przejść obok niego obojętnie, to zastanówcie się dwa razy. Co prawda my nie skorzystaliśmy z jego oferty, ale weszliśmy na teren znajdujący się przed muzeum. Była to niezwykle ładnie ulokowany lokal (chyba kawiarnia) pod parasolem.


Zgrabnie przycięte żywopłoty dodawały uroku miejscu ukrytemu za murami i drewnianymi drzwiami. Na przeciw budynku znajdował się mur, na którym widniały fragmenty jakiegoś polskiego tekstu. Próbowałam to czytać, jednak nie miałam pojęcia, o co tam chodzi. Może gdybym bardziej się skupiła coś by z tego wyszło :). Z braku ochoty na analizowanie poszczególnych zdań nie zagłębiałam się bardziej w te napisy, bowiem wiedziałam, że za rogiem czeka na nas WODA!



Doszliśmy do nabrzeża, gdzie można zobaczyć wiele cumujących tam łódek. Obok znajduje się także dawny targ rybny Fisktorget. Z tego miejsca można zaobserwować inne wysepki oraz budynki znajdujące się w bliskim sąsiedztwie wody. 



Takie widoczki potrafią zachwycić niejedną osobę! Nawet nie wiecie, jak bardzo cieszyłam się z faktu, że tego dnia dopisywała nam przez cały czas pogoda. Bilety kupiliśmy z dużym wyprzedzeniem, dlatego istniało ryzyko, że podczas pobytu w Karlskronie prędzej przydadzą się nam parasolki niż okulary przeciwsłoneczne. Na szczęście los chciał dla nas jak najlepiej :)!


A to co, kolejna wyspa? Żebyście wiedzieli! Ten niepozorny "mały placek" to Stakholmen. 



Ta skalista wysepka w centrum miasta to idealne miejsce na odpoczynek, podczas którego można delektować się przepiękną panoramą miasta. Po opuszczeniu Stakholmen udaliśmy się na ławeczki znajdujące się przy nabrzeżu. Skąpani w słoneczku trochę tam odpoczęliśmy, a potem wybraliśmy się na przystanek.


Powrót na prom odbywa się tym samym autobusem, którym dotarliśmy do centrum - 6. Warto zapamiętać miejsce, w którym rano się wysiada, bowiem dokładnie z tego samego przystanku odjeżdża się w drugim kierunku ;). Myślę, że nie będzie to trudne, bo obok znajduje się cudowny i pomysłowy plac zabaw oraz kilka czyściutkich ławeczek. 

Było nam bardzo szkoda opuszczać to cudowne miejsce, jednak przeciąganie wizyty w Karlskronie i celowanie w ostatnie kursy komunikacji publicznej mogłoby grozić tym, że po prostu nie zmieścilibyśmy się do pojazdu. Zauważyłam, że w Szwecji nie przepełnia się autobusów, owszem, miejsca stojące też są zajmowane, jednak pasażer korzystający z nich ma czym oddychać i w razie konieczności może zmienić pozycję stawiając nogę dalej niż 5 cm od siebie. W związku z tym warto wybrać na tyle wcześniejszy kurs, aby bez problemu dojechać do terminalu. Pamiętajcie, nie jesteście jedynymi Polakami, którzy wybrali się do Karlskrony, być może większość z nich będzie chciała wracać na styk, co wtedy, jeśli będzie Was za dużo? Przezorny zawsze ubezpieczony.

Cena pocztówki to 6 koron. Na promie możecie kupić jedną
o wartości 10 sek, lub pakiet trzech za 20 sek.
Droga powrotna do terminalu Stena Line trwała dłużej niż poranna wycieczka do centrum. Autobus tym razem zatrzymywał się na przystankach, choć odniosłam wrażenie, że były one na żądanie. Po dotarciu do terminalu znaleźliśmy wolne krzesełka i zdjęliśmy ciążące nam bagaże. Skorzystaliśmy z bezpłatnej toalety, odebraliśmy w automacie karty pokładowe i zebraliśmy różne informatory oraz gazetki, również te szwedzkie! Obsługa wręczała rodzicom mniejszych dzieciaków kolorowanki i malusieńki komplecik kredek, aby szkraby mogły czymś się zająć w trakcie oczekiwania na prom. Mając na uwadze proces odprawy w Gdyni, a także wskazówki umieszczone w dokumentach, postanowiliśmy ustawić się w kolejkę standardową godzinę przed odpłynięciem. Nie byliśmy jedyni, którzy tak zrobili. No i czekaliśmy... czekaliśmy... Pół godziny! Większość pasażerów była zdenerwowana tą sytuacją, ale cóż, na siłę wejść się nie da. W końcu jednak tłum ruszył i znaleźliśmy się na pokładzie promu Stena Spirit.

Podczas zakupu wycieczki skorzystaliśmy z promocji i zamówiliśmy dla siebie obiad w restauracji Food City na pokładzie dziewiątym. Frytki, schabowy i warzywka w cenie 20 zł od osoby. Wydaje mi się, że kupując to danie na miejscu zapłacilibyśmy o 10 zł więcej od porcji. Dodatkowo wzięliśmy dla siebie napoje - szklanka w cenie 10 koron, można płacić złotówkami (wtedy wychodzi coś koło 4,5), jednak mamy możliwość nieograniczonych dolewek! Spragniony pasażer może wybierać między czterema smakami. Z tego, co udało mi się zapamiętać, do wyboru była cola (albo pepsi), napój żurawinowy (mój wybór!) oraz coś w stylu mirindy czy fanty, zdecydowanie nie w moim guście. Kiedy już zapełniliśmy brzuchy pysznym obiadem, udaliśmy się na pokład ósmy... do sklepu bezcłowego!


Pamiętajcie, nie dajcie się wciągnąć w szał zakupów :D. Ceny są zazwyczaj najbardziej opłacalne dla Szwedów - gdybyście tylko widzieli te pokaźne ilości alkoholu, jakie mieli w swoich koszykach, kosmos!!! Zdarzają się jednak korzystne promocje oraz produkty, których nie znajdziecie na sklepowych półkach w Polsce. Ceny podawane są w koronach, jednak na terenie obiektu ulokowane są kalkulatorki oraz informacje odnośnie kursów walut, dzięki którym szybko możecie przeliczyć, ile dany towar będzie kosztować w złotówkach. Tak, podobnie jak w restauracji, w sklepie można płacić polską walutą. Bądźcie czujni - czekają na Was nagrody! Adam wypatrzył małe stoisko z loterią. Koszt jednej szansy to 5 złotych od osoby, jednak wartość ewentualnej wygranej może znacznie przebić tego piątaka! Adamowi udało się wyhaczyć żelki HARIBO (te ze zdjęcia powyżej), które ważyły 0,5 kg! Moja mama wygrała wino o wartości 109 koron, mi zaś w ramach pocieszenia za wybór pustego losu podarowano silikonową opaskę na rękę. Cóż, zawsze jakaś pamiątka :D.


Po zakupowym szaleństwie udaliśmy się do kabiny. Szybka wizyta w łazience i po chwili już nas nie było... Odpłynęliśmy w błogim śnie. W zaśnięciu nie przeszkadzały nam mocniejsze fale, które tym razem towarzyszyły naszej wyprawie. Odczuwałam lekkie kołysanie, jednak nie było ono uciążliwe. Po 10,5 godzinnej podróży dotarliśmy do Gdyni. Oczywiście rano znowu budziła nas piosenka Roda, jednak tym razem muzyka zabrzmiała półtorej godziny przed dotarciem do celu, a nie tylko godzinę, jak miało to miejsce na promie Stena Vision. O godzinie 7:30 znaleźliśmy się w Gdyni. Udaliśmy się do samochodu, który zostawiliśmy na bezpłatnym parkingu znajdującym się w pobliżu terminalu. Nasze małe skandynawskie wakacje właśnie wtedy się zakończyły...

Dziękuję, że wytrwaliście do końca! Mam nadzieję, że zasiałam w Was ziarnko pozytywnych emocji względem Karlskrony. Gorąco polecam tę wycieczkę. Pilnujcie promocji! Moc buziaków, Karolina.